I znowu się przeprowadzamy.
Od trzech miesięcy mieszkamy w Portsmouth na południu Anglii. Ale od tygodnia chodziło mi po głowie nowe miasto: Southampton. Za pięć miesięcy kończy nam się umowa na mieszkanie, więc zaproponowałam Martinowi, żebyśmy się po pięciu miesiącach przeprowadzili. Martin powiedział: dlaczego nie. I przeszliśmy do codziennego życia.
Tydzień później dostałam SMS-a od naszej landlady, z zaproszeniem na ważną rozmowę.
Ważny SMS
Był to akurat dzień, w którym pierwszy raz z wielką radością poczułam się na naszym mieszkaniu jak w domu. Wszystko perfekcyjnie posprzątane, meble ustawione, ściany udekorowane i nawet rośliny kwitną na oknie w kuchni. Urządzanie zajęło mi miesiąc. To był dzień, w którym nareszcie zaczęłam cieszyć się z tego co przygotowałam.
Na spotkanie z właścicielką poszłam sama.
Landlady zakomunikowała mi, że znalazł się kupiec na budynek, w którym od miesiąca mieszkamy. Niestety nowy landlord nie chce mieć teraz lokatorów, dlatego zostaliśmy grzecznie poproszeni o wyprowadzenie się w terminie jak najszybszym. Zaproponowano nam pomoc w przeprowadzce, pomoc w znalezieniu nowego mieszkania i nowej pracy.
Poczułam się źle i nieswojo. Bo tyle co unormowaliśmy sobie życie na kolejne pięć miesięcy, a tu znowu niespodzianka. Z drugiej strony poczułam ekscytację. Bo pojawiła się okazja.
Nie musimy czekać 5 miesięcy na Southampton! Hurra!
Następnego dnia, po krótkich negocjacjach, tym razem już w obecności Martina, postanowiliśmy wszyscy pójść sobie nawzajem na rękę i wyznaczyliśmy termin wyprowadzki – do Southampton!
W poniedziałek okazało się, że nie idę do pracy, bo do świąt zostały 3 dni i pracy teraz nie ma. Trochę mnie to zestresowało. Bo jak nie ma pracy, to nie ma pieniędzy. A w Anglii życie jest drogie. Ale za to jest czas. Czas na szukanie nowego mieszkania.
Przeglądnęłam setki ofert, z których wybrałam cztery. Napisałam maile i jeszcze tego samego dnia oddzwoniła jedna agencja i umówiliśmy się na oglądanie. Reszta agencji była zamknięta do nowego roku.
Nadszedł 29-ty grudnia, dzień wyprawy. Po raz pierwszy zobaczę Southampton. Może odkryję dlaczego tak mnie tam ciągnie.
Zły początek
Wstałam o ósmej. Padał deszcz. Jak wychodziłam, padał nawet śnieg. Było zimno jak uj. Ubrałam na siebie przeciwdeszczową zbroję. Do pociągu wzięłam rower, a zmoknąć nie chciałam.
Na stacji kupiłam w automacie bilet. Na przystanku stał pociąg i jakiś starszy pan. Jechałam tam pierwszy raz, więc się tego pana pytam:
– Czy ten pociąg co tu stoi, to czy on jedzie do Sholing?
Pan nie słyszał o takiej stacji, ale po sekundzie zajarzył, że ja to chyba źle wymawiam i domyślił się, gdzie chcę jechać. Powiedział, że mój pociąg jest odwołany i że muszę jechać innym, do centrum, a później wrócić się dwie stacje. Jak kończył zdanie to ja stałam już w drzwiach pociągu, które bardzo usilnie chciały się zamknąć, trącając mnie i mój rower kilka razy. Uwierzyłam panu na słowo i wsiadłam z tym biletem, który miałam.
Drzwi się zamknęły. Pociąg natychmiast ruszył.
Znalazłam miejsce na rowery, usiadłam i zaczęłam dumać, że dobrze zaczął się ten dzień.
Śnieg, deszcz, mróz, odwołany pociąg, zły bilet…
Po 30 minutach, na stacji centralnej, okazało się, że żeby wyjść z przystanku trzeba przejść przez bramki. Bramki otwiera bilet. Wsadziłam mój a bramka nie zadziałała. Zawołała mnie jakaś kobieta, w odblaskowej kurtce wskazującej na pracownika kolei, do większej bramki obok której stała. Trochę się zestresowałam, ale pomyślałam sobie że najwyżej dopłacę co trzeba. Pokazałam babie bilet, baba się na niego popatrzyła, później ze skwaszoną miną popatrzyła się na mnie i bąknęła poirytowanym głosem:
– Well… Go…
Bramka się otworzyła i przeszłam! Jeden etap zaliczony. Westchnęłam z ulgą.
Rozłożyłam rower i z telefonem w jednej ręce, kierownicą w drugiej, ruszyłam w stronę mieszkania.
W miasto
W Southampton byłam pierwszy raz, nie znałam miasta. GPS pokazywał mi 30 min do celu, a ja miałam aż godzinę czasu. „Świetnie”, pomyślałam i ruszyłam.
Wjechałam na ulicę, skręciłam w prawo a tu górka. Stroma ale krótka. Jechało się nie najgorzej. Do czasu.
Wiedziałam, że ma być górka o wysokości 64 metry. Górka nie stroma i nawet nie długa. Tylko zaaaajebiście długa. Jadę i jadę. Robi mi się coraz cieplej i cieplej. A w końcu gorąco! Rozpięłam kurtkę i sapię jak koń po wyścigu.
Tak mi się ciepło zrobiło, że podziękowałam rowerowi za jazdę i zaczęłam go prowadzić za uzdę. Po plecach ściekał mi pot, a na zewnątrz temperatura koło zera. Ni to miłe ani przyjemne. Pomyślałam, że jak mamy tutaj mieszkać to tylko z rowerem elektrycznym, bo bez jaj z takimi górami.
Dotarłam na szczyt. GPS pokazał że mogę jechać w prawo albo w lewo. Rekomendował w prawo. No to jadę. „Jak to dobrze że przyjechałam wcześniejszym pociągiem”, pomyślałam.
Dalej: zjazd z górki. Dobrze. Jak już wyjechałam, to teraz sama przyjemność zjeżdżać. Na dole GPS kazał skręcić w lewo. Wychylam się zza ogrodzenia, a tu… góra. Mega zajebiście stroma góra!
Ręce mi opadły. Tutaj to już nawet nie próbowałam jechać. Pot się ze mnie lał, szłam pod tę górę jak zmoknięty szczur, zdenerwowana, zastanawiając się czy to dobry pomysł przeprowadzać się do tego zasranego miasta.
Po kilkunastu minutach górka się wypoziomowała. Wsiadłam szybko na rower, pociągając co sekundę nosem i popedałowałam. Miałam mieć godzinę na dojazd, zostało mi 5 minut. Na szczęście to był ostatni odcinek.
Coraz gorzej
Podjechałam zdyszana i zasmarkana pod mieszkanie, kobieta czekała już przed wejściem. Mówię jej, że tylko rower przypnę i wchodzimy. Nosz kur*a, nie ma nigdzie miejsca na rower! Kobieta zaproponowała, żebym za jej samochodem zostawiła. Tak też zrobiłam. Zapięłam kłódkę, wyłażę zza samochodu i… centralnie wdepnęłam w największe psie gówno jakie możecie sobie wyobrazić.
A kobieta stoi i się głupio uśmiecha. Jedną ręką wysmarkuję nos, drugą ubieram maseczkę, z buta strzepuję gówno, a to wszystko w drodze do nowego potencjalnego mieszkania.
Buty zostawiłam na wycieraczce. Mieszkanie oglądnęłam.
Było miłe, trochę małe, ale nie w tym problem. Wyjeżdżać codziennie na taką górę?…
Agencja nieruchomości ma wymagania. Niemożliwe do spełnienia w naszej sytuacji, ale kobita mówi, że mogłaby pogadać z właścicielem. Niezbyt optymistycznie. Na tym stanęło, podziękowałam jej za wizytę i rozeszłyśmy się. Na parkingu nareszcie odsapnęłam, napiłam się wody, zdjęłam te przeciwdeszczowe spodnie, które w środku okazały się być zupełnie mokre od pary. Wytarłam dokładniej gówno. I zastanowiłam się co dalej.
Ruszyłam w słabym humorze odwiedzić dwie inne agencje. Wjechałam na główną ulicę miasta. Było tam dużo zamkniętych sklepów, kilka banków i dużo ludzi czekających w długich kolejkach na wejście do banku. Smutny widok.
Drzwi agencji były zamknięte, na drzwiach karteczka, że na wizytę trzeba się umawiać. W środku siedziała dziewczyna i gadała przez telefon. Zapukałam i czekam. Po kilku minutach otworzyła drzwi i oznajmiła mi, że są zamknięci do Nowego Roku, a dom, który jej pokazuję na telefonie, jest już wynajęty. Powiedziała, że jej głupio i że sorry i żebym telefonicznie załatwiała sprawy.
„Zajebiście”, pomyślałam, „to żem załatwiła”!
Usiadłam na mokrej ławce, wyciągnęłam kartkę i telefon. Zmarzniętymi rekami wystukałam numer agencji do której sekundę temu nie zostałam wpuszczona. Na połączenie czekałam kilka minut. Pot zaczął ze mnie parować, a co za tym idzie, zrobiło mi się okropnie zimno. Palce u rąk zupełnie mi zamarzły, ale wytrwale czekałam na podniesienie słuchawki. Udało się, usłyszałam kobiecy głos. Pogadałyśmy chwilę o tym jakie mieszkanie mnie interesuje. Zebrała dane i umówiłyśmy się na oglądanie jednego z mieszkań na 5-tego stycznia. Sukces!
Zrobiłam wszystko co w mojej mocy, więc resztę czasu mogłam poświęcić na spokojne zwiedzanie. Miałam kilka miejsc które chciałam zobaczyć. Ruszyłam w drogę.
Światło w ciemności
I tak sobie jadąc zobaczyłam kilkumetrowe piórko, instalację artystyczną.
Piórko jest dla mnie i Martina symbolem naszego związku, dlatego zatrzymałam się, żeby zrobić zdjęcie.
Po mojej lewej stronie od piórka był polski sklep.
I nagle wpadł mi do głowy pomysł, żeby iść się rodaków zapytać czy może znają kogoś kto prywatnie wynajmuje mieszkania. I tak też zrobiłam.
Pani, nazwijmy ją Barbara, miłym głosem odpowiedziała, że jej przykro ale nikogo nie zna i nie pomoże, chociaż by chciała. Zaproponowała, żebym może tam na dole u dziewczyn w drugim polskim sklepie zapytała. Pani Barbara nie wiedziała przecież, że to moja trzecia godzina w tym nowym mieście i nie znam jeszcze wszystkich pań Barbar na dole u dziewczyn w polskich sklepach. Pojechałam dalej.
Przejeżdżałam przez High Street, przez samo centrum miasta. Co drugi budynek pusty i napis: do wynajęcia. Sklepy pozamykane, ledwie kilka ocalało. Znowu wszędzie banki i wszędzie długie kolejki. Bardzo smutny widok.
Skierowałam się do największego parku jaki znalazłam na mapie. Trochę rozbolała mnie głowa i zrobiłam się głodna. Mijałam wiele pięknych miejsc, pub’ów, tavern, restauracji. Wszystko zamknięte na cztery spusty. Jak tu musiało być fajnie, kiedy to wszystko było jeszcze otwarte!
Nagle widzę: polski sklep!
coraz lepiej
Przeleciało przeze mnie to uczucie: idź się zapytaj! Ale szczerze mówiąc, nie chciało mi się.
Stwierdziłam, że zrobimy tak: jeżeli mam na liście zakupów coś z polskich produktów to wejdę. A jak nie to mam to mam to w dupie i jadę do domu.
Na liście był miód pitny dla Martina, trójniak. Niech żyje miód trójniak.
Niechętnie zaparkowałam więc rower i poszłam na zakupy. Przy płaceniu mówię kolejnej pani Basi, że chcemy się przeprowadzić do Southampton i szukam mieszkania. Czy może zna kogoś kto wynajmuje? A ona mówi, że akurat niedawno jej landlord powiedział jej, że zwalnia się mieszkanie nad nimi i pytał jej czy nie zna kogoś kto mógłby tam zamieszkać.
Whaaaat?!
Pytam, gdzie to, jakie to duże, jaki koszt i żeby dała mi numer. Z jej odpowiedzi wynikało, że to większe niż mamy, tańsze niż mamy i w lepszej lokalizacji. O tak, nas to interesuje. Tylko pani Basia okazała się typem bardzo polskim, bo właściciela nazywa „ciapatym”.
Numer dostałam, wyszłam ze sklepu i natychmiast zadzwoniłam do tego landlorda, oczywiście zestresowana, bo dzwonić nie lubię. Odebrał starszy pan. Z akcentu można było wywnioskować, że ma hinduskie korzenie. Faktycznie potwierdził wszystko o czym mówiła pani Basia. Która, jak się okazało, miała na imię Kasia (pan wymawiał to: Kasja). I nawet zaproponował lepszą cenę. Obecna lokatorka wyprowadza się pod koniec stycznia, więc będziemy w kontakcie.
Dobry koniec
Wniosek?
Warto było posłuchać tak zwanej intuicji, która wśród chrześcijan nazywa się Duchem Świętym. To jest głos, którego nadal uczę się rozpoznawać . I z którym nadal czasami walczę zamiast go słuchać.
Po powrocie do domu, nasza miła landlady bez problemu przyjęła nową potencjalną datę wyprowadzki. Tak się bardzo ucieszyłam z tej nowej opcji zamieszkania i nabrałam tyle nadziei, że cały trud dnia przestał dla mnie istnieć. Jak ręką odjął. Nawet o gównie zapomniałam.
Ta cała sytuacja przypomniała mi o dwóch rzeczach:
- Gromadzenie skarbu w niebie, a nie na ziemi. To uczucie zagnieżdżenia się w mieszkaniu było bardzo relaksujące i kuszące. Tak się już poczułam rozgoszczona, że mogłabym się stąd w ogóle nie ruszać. A Bóg chciał mi przypomnieć, że to jeszcze nie czas na odpoczynek. Nie tutaj, nie teraz. Nie po to tu jesteśmy, żeby się rozgaszczać. Jesteśmy dopiero w drodze do celu, a nie na mecie. Słuszna uwaga, szanowny Ojcze!
- Zaufanie i wiara. Bo mimo, że historia nie ma jeszcze swojego zakończenia, jestem pełna nadziei i spokoju. Prowadzimy niestałe, tułacze życie (rok temu i dwa lata temu przeprowadzaliśmy się w Hiszpanii), jeszcze nigdy niczego nam nie brakowało. Bywa trudno i wymagająco, zwłaszcza na początku. Ale zawsze znajdowało się dla nas mieszkanie, praca, okoliczności i ludzie, którzy byli chętni nam pomóc, doradzić, wynająć.
Przede wszystkim z doświadczenia i z tego co czytam w Nowym Testamencie, mam pewność, że Bóg jest i czuwa nad nami. Mam do niego zaufanie, że lepiej niż my, wie czego potrzebujemy. Daje, tym którzy go proszą. I nawet chętniej tym, którzy z nim współpracują.
Wierzę w to, że ta historia będzie miała swój happy ending. Co by to nie było, już jestem happy. Czekam tylko na ending.
Dominika
Droga Dominiko,
już trochę słyszałem o waszych perypetiach z domem od Martina. Z jednej strony fajnie, bo ciekawie, nowe miejsce i przygody (chociaż nie wszystkie przyjemne jak widać), a może okazja do zrobienia czegoś fajnego i dobrego. Z drugiej strony o ja pierdzielę znowu przeprowadzka po 3 miesiącach – bijecie rekordy pewnie jakieś. Szczerze mi by się nie chciało, ale może nie warto walczyć z tą kobietą i się przeprowadzić skoro taka ciekawa okazja powstała i duch święty się odezwał.
„Wsadziłam mój a bramka nie zadziałała”
Prawie jak w Polsce xD.
„Na liście był miód pitny dla Martina, trójniak.”
Czyli miód pitny i Martin pośrednio uratowali sytuację, pomimo że przez większość podróży byli nie obecni :-).
” Tylko pani Basia okazała się typem bardzo polskim, bo właściciela nazywa „ciapatym”.
O i znowu powiało Polską…
„Tak się bardzo ucieszyłam z tej nowej opcji zamieszkania i nabrałam tyle nadziei, że cały trud dnia przestał dla mnie istnieć. Jak ręką odjął. Nawet o gównie zapomniałam.”
Tak to właśnie jest – po „burzy” i złości znowu przychodzi piękna pogoda i radość. I dzięki niej zapominamy o wcześniejszych smutkach.
„Gromadzenie skarbu w niebie, a nie na ziemi.
…
Nie po to tu jesteśmy, żeby się rozgaszczać.”
Racja, ale ja będę bardziej krnąbrnym dzieckiem i powiem, że dalej mi by się nie chciało tam wyprowadzać jakbym nie musiał, bo kurde kolejna przeprowadzka po 3 miesiącach – Boże litości, ja jednak chcę trochę odpocząć i się rozgościć, chociaż na rok :-P. Z drugiej strony z nim nie ma co się za bardzo spierać, bo i tak wyjdzie na jego ostatecznie. I właśnie:
„Mam do niego zaufanie, że lepiej niż my, wie czego potrzebujemy.”,
trzeba o tym zawsze pamiętać też.
Pozdrowionka!
Nie mamy takiej opcji jak „mi by się nie chciało”. Nie mogę po prostu machnąć na wszystko ręką i wrócić do domu – bo nie mam domu.
Równie dobrze można by powiedzieć „mi by się nie chciało” imigrantowi ze wsi na Ukrainie, który pracuje 12 godzin dziennie w polskiej fabryce. No mi by się też nie chciało. Ale tak mu nie powiem, bo potrafię go zrozumieć. On nie ma wygodnej alternatywy, którą ja mam. On może albo pracować jak maszyna albo przymierać głodem. Tu nie ma nigdzie miejsca na „nie chciałoby mi się”.
Przypomniałem sobie teraz, jak bardzo dla mnie kiedyś irytujące, jak miałem coś ze 20 lat, że ci co mieli domy i mieszkania na własność (dla mnie to był niewyobrażalny kapitał, dalej jest), traktowali wszystkich innych tak, jakby posiadanie mieszkania to było coś oczywistego. Pamiętam jak ci ludzie narzekali czasami, że za mało zarabiają i że im ciężko – zupełnie pomijając fakt, że mają gdzieś dom wart ćwierć miliona. Ja z nieruchomości to miałem w tym czasie rower i komputer. Dla mnie „za mało zarabiam” to była perspektywa zamarznięcia w zimie na ulicy, a nie opcja zamknięcia się w domu, kiedy już mi się walczyć nie chce.
Teraz to już się przyzwyczaiłem, że ludzie są w bardzo różnych sytuacjach. Rozmawiałem ludzi żyjących w biedzie, która mnie zszokowała – i nauczyła pokory i szacunku do tych ludzi. Dalej nie mam domu. I teraz wiem, że to ogromny kapitał – bo łatwiej być chrześcijaninem, kiedy się ma dom w niebie, nie na ziemi. I daleko łatwiej o cuda w życiu. Jak widzicie w tej w historii.
Przy okazji: ta historia nie jest aż tak bardzo wyjątkowa. Po prostu Dominika tak rzadko pisze.
Komentarze „mi by się nie chciało” wywołują teraz u mnie uśmieszek, bo teraz już wiem więcej. Wiem, że ci co nie mają domów, rodzin, zabezpieczeń, ci którzy są zmuszeni chodzić po linie nad przepaściami bez siatki zabezpieczającej, ci mają coś daleko lepszego: życie! I jako bonus, mają wiarę we własne siły, w możliwości Boga, w sens bycia cierpliwym i wytrwałym, w nagrody za pracę.
To ci ludzie, co widząc przeszkodę, mają ogień w oczach a nie lęk w sercu.
Są nawet tacy co mają i ogień i dom. To jest dopiero szczyt szczęścia! Ale cena nauki siebie, bycia gotowym na jedno i drugie jest ogromna. Bo tak jak mówił Jezus: bogaty z wielkim trudem wejdzie do Królestwa Bożego.
Teraz mi żal trochę tych, którzy mieli dużo na starcie i przez to właśnie, że im było z góry, nie zaczęli latać tak wysoko, jak by mogli. Wielu z nich nawet nie potrafi sobie wyobrazić jaki smak ma życie, kiedy się żyje bez tego całego balastu bogactwa, całkowicie o własnych siłach, bez wyjść awaryjnych, bez „w razie jakby mi się nie chciało to mam gdzie uciec”.
Dlatego piszemy takie historię jak ta, w nadziei, że zarazimy życiem. Że ktoś zrobi to, co Jezus doradził jednemu takiego bogatemu: „sprzedaj to wszystko i chodź za mną”. Owszem, zniknie wtedy opcja „mi by się nie chciało”, ale w zamian poczuje co to jest znaczy żyć. Zmieni się skala czasu i „przynajmniej rok spokoju” zmieni się w „przynajmniej tydzień spokoju”. I Bóg niepotrzebny, bo teoretyczny, stanie się jedyną bezpieczną przystanią do której można wracać. I okaże się o ile większym skarbem niż wszystko inne jest mieć takiego przyjaciela po swojej stronie.
Gdybym miał własny dom, miałbym daleko mniej stresujące życie. Ale też nie mówiłbym dziś czterema językami. Nie nauczyłbym się tylu umiejętności. Nie pracowałbym w tylu zawodach. Miałbym dużo mniejszą wiarę w to, że coś mogę. No i nie miałbym TAKIEJ żony.
Ba, nawet nie byłoby tego bloga i byśmy tutaj nie rozmawiali.
Naprawdę nie bez powodu Jezus kazał ludziom zostawić wszystko. To nie jakaś perwersyjna biedofilia, to nie żaden komunistyczny wstręt do pieniędzy, to po prostu mądrość. Konieczność. Bez tego się nie da.
Każdy kto chce być wybitnym, niezwykłym, nieprzeciętnym będzie musiał zostawić to wszystko, co go trzyma w poczuciu bezpieczeństwa i wygody.
A ja zawsze chciałem być wybitnym, niezwykłym, nieprzeciętnym.
Racja Martinie. Chociaż przez sformułowanie: „mi by się nie chciało”, miałem na myśli, że wolałbym tego nie robić. Jeśli jednak „życie” by mnie do tego zmusiło, to tak jak wy zrobiłbym to. Poza tym, można zawsze zaprotestować i nie wyprowadzać się jeszcze przez kilka miesięcy – potargować się i dogadać jakoś z tą właścicielką (zazwyczaj są jakieś okresy wypowiedzenia umowy kilku miesięczne).
Ja lubię tzw sytuacje bez wyjścia. Kiedyś na każdą taką okazję całe moje ciało było sparaliżowane, panika, strach w oczach, Teraz im trudniej, im więcej wyzwania w wyzwaniu tym lepiej. Wtedy czujesz że żyjesz.
Co mam na myśli? brak czegoś, jakieś niemiłe niespodzianki, spokój w takich sytuacjach i zmiana nastawienia wypracowałem sobie po wielu latach. Bo cóż takiego może mi się stać? najwyżej umrę, i co z tego?
I tak niczego stąd nie zabiorę, a świadomość swojej śmierci to jest coś czego ludzie dziś nie mają. Tylko ten który się śmierci nie boi doświadcza życia. Ok, każdy się jakoś boi śmierci, albo raczej nieznanego. Ale nie w tym sensie opisałem ten lęk.
Ludzie siedzą w swoich strefach komfortu, nawet nosa nie wychylają.
Ja byłem w kilku krajach, pojechałem kiedyś do pracy nad morze mając 30zł w portfelu. Pojechałem na południe Europy kompletnie nie znając się na pracy którą miałem tam wykonywać, a finalnie byłem jednym z najlepszych w tym fachu na sam koniec, do tego nocowanie w puszczy, chodzenie w nocy po niebezpiecznych dzielnicach Birmingham czy Aten.
Zgadzam się w całości!
”Przede wszystkim z doświadczenia i z tego co czytam w Nowym Testamencie, mam pewność, że Bóg jest i czuwa nad nami. Mam do niego zaufanie, że lepiej niż my, wie czego potrzebujemy. Daje, tym którzy go proszą. I nawet chętniej tym, którzy z nim współpracują.”
A ja myślę że dorabiasz religijną ideologie to zwykłych zdarzeń dnia codziennego. Bo chcesz w nich widzieć to w co wierzysz i to co chcesz zobaczyć i tym samym jeszcze bardziej utwierdzić się w tym w co wierzysz. Nie chcę być źle zrozumiany, niczego Ci nie zarzucam. Jeśli Ci jest wygodniej patrzeć na świat poprzez filtr przez który patrzysz, to Twoja sprawa.
Mogłoby tak być, gdyby to były zwykłe zdarzenia dnia codziennego gdyby to była religijna ideologia. Ale w tym wypadku to są akurat niezwykłe zdarzenia, które się rzadko kiedy przytrafiają. I nie uprawiamy w ogóle religii, nie chodzimy do kościoła, nie piszemy magicznych znaków „K+M+B” i nie zapraszamy faceta ubranego w sukienkę, żeby kropidłem z wodą odczyniał nam uroki. Jest już sporo tekstów na tym blogu: gdzie ty tu znalazłeś jakąś religijność?
Więc to inna sytuacja.
No, ale to, o czym mówisz, to ja zawsze biorę pod uwagę przy ocenie zwyczajności i przypadkowości zdarzeń. A szczególnie zwracam uwagę nie na pojedyncze wydarzenia, ale na serie wydarzeń i okoliczności, na ciąg przyczyn i skutków i na konsekwencje po latach. A że żyję w ten sposób 25 lat, obserwując uważnie życie (nie tylko swoje), to mam już perspektywę wystarczająco długą, żeby ocenić co było życzeniowym myśleniem, a co się sprawdza w rzeczywistości. Ty też masz taką perspektywę, czy zakładasz zgadując w ciemno, że sobie wszystko wymyślamy?
Nieszczęście w tym, że tylko ten kto zna te wydarzenia i ich skutki z 25 lat intensywnego życia, ma na tyle dużo danych, żeby rzetelnie ocenić czy to wmawianie czy rzeczywistość. No ja mogę. Ja mam dane. Ja to przeżyłem.
Ale skąd ty masz dane? Przecież nawet nie spotkałeś. Nie wiesz jakie to były te wydarzenia, a już dajesz werdykt, że były zwyczajne i codzienne? Przecież to tylko jedna historia, jedna z setek. I skąd wiesz co chcemy zobaczyć? Skąd wiesz co jest wygodniejsze? Masz jakieś porównanie?
Dla tych, którzy chcą opinii na podstawie doświadczenia a nie samej tylko wyobraźni, to jedno mogę powiedzieć: życie z Bogiem jest akurat najmniej wygodne ze wszystkich alternatyw. Żyłem, sprawdziłem, mam porównanie. Jak ktoś mówi, że ktoś „widzi wszędzie Boga bo tak mu najwygodniej”, to nie wie o czym mówi.
To co jest najwygodniej to nie próbować, nie sprawdzać, nie ryzykować, tylko sobie wszystko wyobrażać teoretycznie. Najwygodniej to jest być leniwym i wydawać werdykt przed zbadaniem sprawy. A jeżeli coś się nagle nie zgadza, jeżeli ktoś poinformuje, że zidentyfikował jednak ingerencje Boga, to wtedy wygodnie jest złożyć filtr i wytłumaczyć każdy przypadek tym samym: widocznie ludzie widzą to co chcą wiedzieć.
Ironia w tym, że ten kto tak mówi, sam ma na oczach filtr daleko grubszy niż ci, których ocenia.
A rzeczywistość jest taka, że jedni faktycznie widzą to co chcą, że za najmniejszymi nawet pierdołami czai się Bóg. A drudzy mówią, że Bóg nie czai się w ogóle za niczym i wszystkim się wszystko wydaje.
Ale nie trzeba przecież niczego zakładać. Jak ktoś chce coś wiedzieć, a nie tylko zgadywać, ten może zacząć od zbadania sprawy. Posłuchać. Poznać. Pożyć. I sprawdzić samemu.
I przede wszystkim: poczekać. Czas wypróbuje wszystko.
Cały Twój post jest jakby ”atakiem” na mnie, tylko dlatego że ośmieliłem się mieć inne zdanie.
Jest to standardowe zachowanie ludzi wierzących, kiedy ktoś w pewien sposób podważa bądź nie, ich światopogląd.
Rozejrzałem się trochę po blogu, i zgaduje, jesteś tzw ”Biblijnym Chrześcijaninem” czyli kolejną, nie wiem którą z kolei ”religią” albo coś w tym stylu, stojącą w opozycji do kościoła. Nic nowego.
Ostatnimi laty można zauważyć wysyp tego typu-nie wiem jak określić- sekt, kościołów, zborów, nie wiem.
” I nie uprawiamy w ogóle religii, nie chodzimy do kościoła, nie piszemy magicznych znaków „K+M+B” i nie zapraszamy faceta ubranego w sukienkę, żeby kropidłem z wodą odczyniał nam uroki. Jest już sporo tekstów na tym blogu: gdzie ty tu znalazłeś jakąś religijność?”
Klasyczne prześmiewcze odwołanie się do kościoła katolickiego 😉
”Ty też masz taką perspektywę, czy zakładasz zgadując w ciemno, że sobie wszystko wymyślamy?”
Nie zakładam, raczej zwróciłem uwagę na dorabianie ideologi do zwykłych zdarzeń, takie rzeczy zdarzają się również wśród ludzi niewierzących.
”Ale skąd ty masz dane? Przecież nawet nie spotkałeś. Nie wiesz jakie to były te wydarzenia, a już dajesz werdykt, że były zwyczajne i codzienne? Przecież to tylko jedna historia, jedna z setek. I skąd wiesz co chcemy zobaczyć? Skąd wiesz co jest wygodniejsze? Masz jakieś porównanie?”
Kolejny klasyczny atak. Ja tylko napisałem swoje zdanie 😉 oparte na swoich doświadczeniach, nie rozumiem dlaczego swoje doświadczenia uważasz za jakieś wyjątkowe w kontekście do moich?
”Najwygodniej to jest być leniwym i wydawać werdykt przed zbadaniem sprawy. ”
Najpierw mi zdajesz pytanie z pretensją jakim prawem oceniam Twoje życiowe przypadki sprowokowane według Ciebie przez Boga, a jednocześnie sam mnie kategoryzujesz do grupy ludzi leniwych, mimo że kompletnie mnie nie znasz, ale opierasz swoje zdanie na paru napisanych prze zemnie linijkach. Więc skoro tak odczytujesz rzeczywistość, to nic dziwnego że łatwo w takiej sytuacji dorobić sobie coś do zwykłych przypadków dnia codziennego 🙂
”Ironia w tym, że ten kto tak mówi, sam ma na oczach filtr daleko grubszy niż ci, których ocenia.”
Jesteś autorytetem w tej dziedzinie żeby oceniać kto ma ”filtr” a kto nie?
Jakim cudem można tak generalizować?
”A rzeczywistość jest taka”
Rzeczywistość nie jest taka, ale jest taka jaką Ty ją widzisz, a nie ogół.
To Twoje subiektywne zdanie.
Sorry, ale pomyliłeś strony. Jak widzisz wszędzie ataki to idź gadać gdzie indziej. My tutaj nie walczymy tylko rozmawiamy. Wróć za parę lat.