Mnożą się ostatnio w sieci teksty reklamowe pod tytułem „co mi daje kościół X”, gdzie pod „X” podstawia się swoją ulubioną wersję: katolicki, zielonoświątkowy, uliczny, domowy, taki, owaki.
To ja też napiszę co mi daje mój ulubiony kościół: kościół nieistniejący. Bo mój kościół X to kościół, do którego nie chodzę. Zdziwisz się, jak ci opowiem ile mi daje mój kościół!
Czym się różnią kościoły?
Dla młodych umysłów, które wciąż łapią się na sztuczki reklamowe tekstów o cudowności tego czy innego kościoła, ważne wyjaśnienie: kościoły występujące pod zmienną „X” niczym istotnym się od siebie nie różnią. Sensem istnienia kościoła jest bowiem… istnienie kościoła. I tyle. Wszystko inne jest mniej istotne, bo wszystko inne jest podporządkowane głównemu celowi.
Różnicą między kościołami, która jest trochę bardziej istotna, jest to, że jedna połowa udaje, że są czymś „nowym” i „świeżym”. Np. „kościół domowy” – jakby w innych kościołach się w domach nie spotykali; albo „uliczny” – jakby od dwóch tysięcy lat nie było na świecie ulic.
Druga połowa od razu wali z grubej rury, że chrześcijaństwo bez hierarchii i posłuszeństwa to jak żołnierz bez broni i samochód bez silnika. Więc zapraszamy, bo jesteśmy najlepsi i znamy całą Prawdę i tylko Prawdę. Zapisz się, a my ci już powiemy jak żyć.
Ale wszystkie kościoły zgodnie podkreślają, że tak naprawdę to im tylko i wyłącznie o Boga chodzi. I o Jezusa. I o Prawdę (koniecznie z dużej litery). A Ty (koniecznie z dużej litery) to jesteś dla nich super ważny, tyle że nigdy tak ważny jak Wspólnota (z bardzo dużej litery) i Lider (z małej litery, o której i tak wszyscy wiedzą, że jest największa ze wszystkich).
Fajne to wszystko i pociąga mnie, niczym zimne piwo w środku lata. Kusi mnie obietnica, że ktoś za drobną opłatą załatwi wszystko za mnie i powie mi jak żyć. Ale nie ze mną te numery, Bruner. Naoglądałem się wszelkich kościołów przez pół życia i wiem dobrze jak to działa.
Jak działa kościół?
Wchodzisz do środka i co widzisz? Wszyscy tacy piękni i czyści i ładnie ubrani, że aż ci głupio, ty stary śmierdzący grzeszniku. Albo druga wersja: wchodzisz do środka, a tam świętość, dostojność i kadzidła, że aż ci głupio, ty stary śmierdzący grzeszniku.
I patrzysz na ich promienne (tudzież święte) twarze i słyszysz, że na ich uśmiechniętych (tudzież sakralnych) ustach co drugie słowo to Jezus, a co trzecie to miłość. I każdy dla każdego brat: czy brat by raczył się przywitać? Czy brat by raczył spocząć? Czy brat by raczył pierdnąć?
I aż ci głupio tam wśród nich być, bo oni tacy doskonali, a ty stary, śmierdzący grzesznik. Ale z drugiej strony żal ci odejść, bo czujesz że to twoja najlepsza szansa na to, żeby przestać czuć tą cholerną niepewność, że tu z nimi będziesz już wszystko wiedzieć na pewno, że to jest to!
Więc chociaż wiesz, że w środku i tak zostaniesz starym, śmierdzącym grzesznikiem, już podpatrujesz gdzie kupują te piękne ubrania, uczysz się nowego języka i wdziewasz na twarz towarzyską maskę. Liczysz na to, że odpowiednio mocno przeżywany teatr przeniknie do wnętrza i zmieni cię ze starego w młodego, ze śmierdzącego w pachnącego i z grzesznika w świętego.
No i super sprawa! Jest super, jest super, więc o co ci chodzi?
O to mi chodzi, kolego, że jak przyjdzie co do czego, to lokalny herszt tych pięknych ludzi wyda ci polecenia, a nie Jezus. To logiczne, bo przecież gdyby Jezus sam ci mówił jak żyć, to po co by ci był herszt? I ten herszt zrobi to w taki sposób, że nie odmówisz. Nie będziesz w stanie. Bo mały lokalny tyran zrobi to nie siłą, nie krzykiem i przemocą, ale uśmiechem i serdecznością. Weźmie cię za mordę chwytając za poczuciem winy i niedowartościowania, użyje sobie twojego poczucia przyzwoitości, wykorzysta twoją miłość do ludzi i twój głód miłości. I jak to zrobi umiejętnie, to będziesz robić wszystko co ci każe. I będziesz szczerze wierzyć we wszystko co ci powie.
O tak, świat jest pełen papieży. Tylko się różnie ubierają.
Ale ja o czym innym: ja wam opowiem co mi daje mój kościół X: kościół, do którego nie chodzę!
Co mi daje mój kościół?
Mój kościół daje mi przede wszystkim to, że nie muszę wstawać w niedzielę rano! Co za szczęście, że mam całą sobotę i niedzielę wolną. I mogę na przykład spotkać się z przyjaciółmi, przejść się nad morzem albo sobie coś poczytać. Na przykład Biblię. Ale mogę i nie-Biblię, bo w kościele, do którego nie chodzę, nikt mi przecież nie zada pytania: który werset z Biblii dzisiaj czytałeś, drogi bracie?
Mój kościół daje mi również to, że mogę sobie używać prezerwatywy ile dusza zapragnie. A nie używać jej też mogę. I piwo pić mogę sobie, i wino. I to nie uwierzysz: z błogosławieństwem Boga, który to picie dla nas stworzył! A to właśnie czynię dzięki mojemu kościołowi, w którym mnie nie ma, kościołowi co mnie uwolnił od poczucia winy wywoływanego nie realnym złem, ale zwyczajną presją otoczenia.
A bo są inne kościoły. Takie, że jak zapalisz fajkę, to musisz się potem spowiadać. Albo przynajmniej znosić podejrzliwe, karcące, napominające spojrzenia braci. Tak jest być może w twoim kościele, ale nie w moim!
A są też takie kościoły, gdzie kontakt z nieznaną nikomu dziewczyną spoza kościoła jest powodem zaproszenia pastora na obiad w celu ojcowskiego przesłuchania. Złapiesz taką za rękę i zaraz ci zrobią taki nalot na psychikę, że ci potem nie stanie przez długie lata. Ale nie w moim!
Strzeż się!…
Na pewno spodziewasz się, że ten brak nadzoru i kontroli, którym się cieszę w kościele pod wezwaniem świętego Absentego, wepchał mnie prędko w objęcia grzechu. Że doprowadził do depresji, nałogów i zrujnowanej rodziny. Do alkoholizmu i chorób wenerycznych. Do bezczynności chrześcijańskiej, do zobojętnienia i zaniku miłości do ludzi. Nikt nie lubi ze mną przebywać, nikt mnie nie szanuje, na nikogo nie mam dobrego wpływu.
Otóż figa! Mylisz się, bo jest przeciwnie. W porównaniu z przeciętnym bywalcem kościołów jestem niczego sobie. Nie mam nałogów, nie palę, nie chleję, ludzi się nie boję, znajomości z Jezusem nie ukrywam. Żona mnie lubi. Nie jestem znany jako oszust, kłamca. Ba, nawet homoseksualistą nie jestem!
I to wszystko zawdzięczam kościołowi, do którego nie chodzę. Pomaga mi w tym, żeby być lepszym człowiekiem. Cudowny kościół! Niech żyje Święty Absenty!
Ewolucja
Znam mnóstwo ludzi, którzy chodzą do najróżniejszych kościołów. I chociaż reklamują te swoje święte miejsca (ostatnio coś częściej jakby) niczym raj na ziemi, to ja się z nimi nie zamienię. Bo widziałem co się dzieje z ludźmi w tych świętych zgromadzeniach pod przewodnictwem jakiegoś Napoleona chrześcijaństwa. I patrzyłem co się dzieje z ludźmi w środku: mutują…
A kierunek mutacji wyznaczają lekarze w garniturach i krawatach, ewentualnie hipsterskich koszulkach, które mają pokazywać przyszłym klientom, że lider wcale nie jest nadczłowiekiem. No chyba, że nalegacie, to przez grzeczność nie zaprzeczę. Ludzki pan: będąc nadczłowiekiem, zniża się łaskawie do naszego poziomu.
A w moim kościele, do którego nie chodzę, nie ma nadludzi. I to jest w nim super!
Dlatego mój kościół – będący jego brakiem – zasłużył na moją dozgonną wdzięczność choćby tym jednym: uwolnił mnie od męczącej coniedzielnej walki z sennością.
Ważne pytanie
W tych ciężkich chwilach, w których niewiarygodnie nudny żywy pomnik chrześcijaństwa, posiadacz umysłu tak spowolnionego jak PKP na Śląsku, mruczał coś przez bitą godzinę usiłując przekonać tym wszystkich dookoła i siebie samego, że za jego mądrość należy mu się powszechny szacunek, męczyłem się straszliwie czekając aż się to wreszcie skończy. I zadawałem sobie pytanie: czyż może istnieć gdzieś jakiś inny kościół, taki, gdzie przebywanie dla żywego człowieka nie jest torturą, gdzie człowiek inteligentny, aktywny, ciekawy i lubiący ludzi nie musi zadawać sobie tydzień w tydzień pytania po jakiego **** tutaj przyszedł?
Otóż dziś już wiem: nie, nie może.
Bo po to właśnie są kościoły, żeby starzy bezużyteczni nudziarze poczuli się użyteczni. Żeby młodzi bezmyślni fanatycy znaleźli sobie kumpli do rozpalania stosów. I przede wszystkim po to, żeby milionowe rzesze miłych, sympatycznych tchórzy znalazły sobie kogoś, za kim będą mogli bezkrytycznie pójść – i zazwyczaj niestety to miejsce zajmuje żądny władzy mały człowiek, który tylko jedno w życiu umie robić dobrze: udawać kogoś wielkiego.
Więc poważnie teraz: posłuchaj co mówię, bo nie z frustracji to mówię, tylko z doświadczenia: oszczędź sobie tego. Jest lepsze rozwiązanie. Jest taki kościół, który wiele mi dał: kościół, do którego nie chodzę.
Ten kościół pomógł mi być użytecznym chrześcijaninem, otwartym na ludzi, trzeźwo myślącym, nie wymagającym leczenia psychiatrycznego. Pomógł mi tym, że mi nie przeszkadzał.
Inni szukają terapeuty – a ja chodzę do mojego kościoła. Czyli właśnie: nie chodzę. I na tym ten kościół polega.
Problem?
– A co z Jezusem? – zapytasz. – Czy to nie on kazał chodzić do kościoła?
Nie. Nie kazał. On nie. Serio, Jezus nic nie mówił o kościele. Chociaż czekaj, nie, raz użył takiego słowa. Jeden raz w jednym zdaniu. I to zdanie w ogóle nie dotyczyło nikogo poza jedną konkretną osobą. Tyle go to interesowało czy chodzić do kościoła czy nie.
– A co z ludźmi? – zapytasz. – Może rzeczywiście Jezus nie kazał chodzić do kościoła, ale chrześcijaństwo to jednak wspólnota!
Słusznie! I to ważne akurat: bo ludzie potrzebują ludzi, przyjaciół, współpracowników, kolegów. Bo lepiej funkcjonują razem. Bo przyjemniej w grupie. Bo zdrowiej.
A chrześcijanie? Tym bardziej! Toż to przecież ludzie, którzy zostali adoptowani przez Boga – tworzą więc rodzinę. I lubią się, naprawdę się lubią. Kochają nawet. Ufają. I kiedy tak jest, to chcą się spotykać, bo to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem.
Ale co ma to wspólnego z kościołem? Tyle co państwowa szkoła z edukacją. Pomyśl nad tym: jakim trzeba być cynikiem, żeby teatralne zachowania oparte na poczuciu winy i przymusie nazywać naturalnym wspólnym życiem grupy przyjaciół? Żeby ludzi kontrolowanych przez kastę liderów za pomocą psychicznych manipulacji nazywać rodziną?
– A czy nie da się jednego z drugim połączyć? – zapytasz. – Nie można być jednocześnie rodziną, przyjaciółmi i kościołem?
Można. Jak mówi przysłowie: wszystko jest możliwe, pod warunkiem, że nie wiesz o czym mówisz. Można też dolać do dobrego wina wodę z rynsztoka. Albo do chleba dosypać trocin.
Tylko nie rozumiem po co.
– A czy dam radę samemu? – zapytasz. – Bez kościoła nie dam rady być chrześcijaninem!
Jezus czy kościół?
Posłuchaj: jeżeli żyjesz z Jezusem, jeżeli Bóg objawia się realnie w twoim życiu – to zwyczajnie nieprawda, że bez kościoła się nie da. A jeżeli w twoim wypadku to prawda, to gorsza sprawa: bo to znaczy, że nigdy z nim dotąd nie żyłeś. Nic w tym dziwnego: nie musiałeś, kościół załatwiał wszystko za ciebie.
Ale w obu wypadkach warto wybrać kościół Świętego Absentego. Lepiej znać prawdę o sobie niż korzystać z efektów życia w kłamstwie. One są nietrwałe. O tym, że człowiek który tak żyje jest niemoralnym hipokrytą, już nawet nie wspominam.
Bo jeżeli Jezus nie jest na tyle realny, że kontakt z nim samym nam wystarczy, żeby wytrwać w byciu jego sługą, to należy wtedy zadać głośno pytanie: po co nam Jezus skoro mamy kościół?
Nie podoba ci się to pytanie, co? Mi też nie. W takim razie rzucę inne, poważniejsze: po co nam kościół skoro mamy Jezusa?
Odpowiedz sobie sam.
A ja tymczasem polecam mój kościół, który tak wiele mi daje. Może śmiało konkurować ze wszystkimi innymi. Jeżeli chciałbyś dołączyć, znajdziesz go łatwo w swojej miejscowości.
A kiedy już trochę się do niego przyzwyczaisz, daj mi znać. Bardzo się ucieszę, że chodzimy do tego samego kościoła! Może jest nas więcej? Spotkajmy się kiedyś i wymieńmy doświadczeniami.
„Nie bój się, nie lękaj się, Bóg sam wystarczy!”
Tak śpiewają Katolicy w swoim kościele. Szkoda, że nikt nie słucha.
Co to dla Ciebie znaczy, że Bóg sam wystarczy ? Inni ludzie nie są potrzebni ? Jak bez nich w praktyce być „dobrym” ? Czy słaby, biedny, chory nie jest darem dla silnego, bogatego i zdrowego żeby mógł praktykować miłość ?
Kościoły mutują ludzi… Kuźwa straszne ;-).
Tak serio, to generalnie popieram ten wpis i też nie chodzę regularnie do żadnego kościoła i mi z tym dobrze. I chyba kurde nawet jestem wciąż chrześcijaninem. Przy czy, nie do końca się zgadzam z opinią na temat kościołów domowych. To znaczy ja nie lubię standardowych kościołów, w których jest ten herszt i jest to wszystko sformalizowane. To prowadzi do wielu negatywnych skutków. Jednak to co nazywasz tutaj kościołem domowym Martinie, to nie jest taki sformalizowany kościół znowu… Z moich doświadczeń wynika, że kościół domowy to często po prostu spotkania chrześcijan, które ktoś sobie tak nazwał, żeby brzmiało „cool” i poważniej. W szczególności, dla ludzi którzy chcą odejść od formalnych kościołów, ale żeby mieli na początek jakąś namiastkę tego jeszcze. Oczywiście jeśli kościół domowy się zbytnio sformalizuje i wyłoni się herszt to już lipa i trzeba z czegoś takiego czym prędzej uciekać, moim zdaniem. Ostatecznie też należy zawsze pamiętać, że jeśli sam nie potrafisz być chrześcijaninem, bez pomocy „wspólnoty wiernych”, to z ciebie pewnie dupa, a nie chrześcijanin. Najprawdopodobniej twoja wiara/siła woli jest tak słaba, że po miesiącu bycia bez kościoła pewnie zaczniesz żyć jak nie chrześcijanin i mieć wszystko w dupie. Jeśli tak jest to masz problem i kościoły to, dla ciebie narkotyk, który będzie tylko pogarszał twój stan i przeszkadzał. Radzę w ramach terapii i testu własnej wiary/woli odstawić ten narkotyk w postaci sformalizowanych kościołów z hersztem, na rok i zobaczyć co się stanie…
Pozdrawiam!
„Ty jesteś Piotr, a na skale zbuduję Kościół, którego bramy piekielne nie przemogą” – słowa Pana Jezusa. Ap. Paweł mówi: Głową Kościoła jest Chrystus, a my członkami, każdy z osobna. Nie może jeden drugiemu powiedzieć, że go nie potrzebuje.
Może i fajny ten twój kościół. . . Ale co z sakramentami, które ustanowił Chrystus ? Co Ty dajesz jemu (twojemu kościołowi) ? Jak to robisz w konkretach ? Jak wybierasz co odrzucić z całości Ewangelii a co wybrać ? Czy robiąc to, sam dla siebie nie stajesz się Bogiem, decydując co dobre i złe ? Po co wogóle Ci potrzebny jest Jezus ? Dlaczego bez niego nie możesz żyć ? Czy Jezus sam nie wymyślił żeby zbawiać we wspólnocie a nie indywidualnie ? Po co powołał Apostołów a nie zrobił wszystkiego Sam ? Czy poza Kościołem nie ma grzechu i zakłamania ? Wydaje mi się że Kościół jest taki jak jego członkowie, szkoda że nie jesteś w nim. Może byś wniósł coś wartościowego jako człowiek otwarty i kochający Boga. Wróć.
Nic mi o tym nie wiadomo, żeby Jezus ustanawiał jakieś sakramenty. W Biblii nie występuje nic takiego. A gdyby nawet było, nie odczuwam żadnego braku. Widocznie jest to do niczego potrzebne. Ani mnie ani Bogu.
Co do reszty nie czuję najmniejszej potrzeby się tłumaczyć, zwłaszcza komuś kto nie jest zainteresowany tym, żeby mój sposób życia poznać, tylko szuka powodów do oskarżeń. Jeżeli ci cię w głowie nie mieści, że można bez tego wszystkiego żyć w realnej, pięknej harmonii z Bogiem, w bliskim kontakcie, w żywej relacji to ja to rozumiem. Ale jeżeli taka jest reakcja na to jaka jest – zamiast pytań prawdziwych pytania oskarżające – to tylko potwierdza to co napisałem, że przebywanie w środowiskach kościelnych nie wychodzi ludziom na dobre. Robią się… spięci.
Zgadzam się, że trzeba być między ludźmi, żeby im się przydać na coś. Ale nie rozumiem dlaczego się tak upierasz, żeby akurat w kościołach? To jedno z najgorszych miejsc. Czy Jezus naprawdę tyle chodził do kościołów? Czy gdyby to on okazał sceptycyzm wobec zorganizowanej religii to też byś go do tego przekonywał?
Bo akurat okazywał.
Jeżeli więc by się okazało, że strasznie błądzę, to jestem przynajmniej w dobrym towarzystwie.
I nie brakuje mi ani ludzi, ani Boga. Przeciwnie, nigdy w kościele nie miałem tyle szczerych kontaktów i fajnej współpracy.
Ale prawdą jest, że ciągle mi tego za mało. Ale zupełnie nie wierzę, że w ramach kościołów znajdę tego więcej.