Piszę ten tekst, bo mi się ostatnio przypomniało, że dawno temu się gospelowałem. I jednego razu nasz zespół miał zaplanowany koncert w miejscowości o nazwie Zimna Woda (nie żartuję, naprawdę taka istnieje). To było na jakimś festynie, przygotowali scenę na otwartym powietrzu. No i przyjechaliśmy śpiewać. I lunęło, jakby ktoś na nas mokrą ścierę wykręcał. No i staliśmy na tej scenie i śpiewaliśmy – w zimnej wodzie.
ZBIEG ZBIEGOWI NIERÓWNY
Zbiegi okoliczności w moim życiu dzielę na trzy kategorie. Pierwsze to takie, które mają zupełnie albo chociaż sensownie duże prawdopodobieństwo, dzieją się każdego dnia i nie układają się w żaden specjalny kontekst – zupełnie normalna część życia, więc nie zwracam na to jakiejś specjalnej uwagi.
Drugie to te, które mają naprawdę niskie prawdopodobieństwo, są mega dziwne i zdają się układać w jakąś fabułę. Takie które sprawiają, że człowiek czuje się, jakby żył w jakimś opowiadaniu. Takie są dla mnie bardzo cenne – są dla mnie poważnym argumentem na istnienia Boga i jego działania w rzeczywistości, bo bardzo trudno je zbagatelizować jako zwykły przypadek. Szczególnie, jeśli z czasem kumuluje się ich coraz więcej. I lubię o nich opowiadać innym ludziom, żeby pokazać, że moje poglądy bazuję na empirycznych danych, a nie na jakimś życzeniowym myśleniu.
Trzecie to takie, które mają takie sobie prawdopodobieństwo – trochę niby dziwnawe, ale w sumie całkiem możliwe. I w sumie można się w nich doszukać treści. Nie upadłem jeszcze na głowę, żeby próbować przekonywać nimi ludzi, że Bóg jest i coś robi, bo mi powiedzą, że na siłę szukam potwierdzenia moich teorii. I będą mieli rację. Ale to nie znaczy, że są one takie całkiem do niczego i nic z nich nie można – choćby samemu dla siebie – wyciągnąć. Bo przecież jeśli już jestem na etapie, że uczciwie doszedłem do wniosku, że Bóg faktycznie jest i robi rzeczy, i nie ma już co specjalnie w to wątpić, to wiem też, że wszystkim, co się dzieje, on jakoś tam zarządza. I wtedy nie każda rzecz, którą do mnie mówi, musi być komunikowana jakimś super nieprawdopodobnym ciągiem zdarzeń. Mogą być takie trochę dziwne, trochę się układające. Bo już nie jesteśmy na etapie komunikacji i udowadniania, sama komunikacja przeważnie już wystarcza. Więc jeśli już masz przekonanie o istnieniu Boga i relację z nim, nie ignoruj takich rzeczy tylko dlatego, że nie są super nieprawdopodobne. Bo i takimi Bóg może do ciebie mówić. Ale dobrze by było, żeby były chociaż trochę dziwne, bo inaczej możesz zacząć jako komunikat odczytywać absolutnie wszystko – nawet to, że ci się nagle but rozwiązał. A to w praktyce będzie taki sam zabójca komunikacji, jak ignorowanie wszystkiego.
Śpiewanie w Zimnej Wodzie zaliczam do tej trzeciej kategorii. No bo czy to jest jakieś strasznie nieprawdopodobne, że jak się ma koncert na dworze, to może lunąć deszcz? Oczywiście, że nie. Szczególnie, że to lato było. Mógłbym sobie powiedzieć: „no ale akurat jak śpiewamy w Zimnej Wodzie to leje, a kiedy indziej nie”. Ale fakty były takie, że to może drugi raz był jak śpiewaliśmy na dworze? Przeważnie było w budynku. Więc nie mam żadnych dobrych statystyk, żeby pokazać, że zwykle Bóg „powstrzymuje” deszcz na gospelach, a ten jeden raz nie. A że nam się akurat trafiło śpiewać w miejscowości o jakże specyficznej a jednocześnie urokliwej nazwie „Zimna Woda”? Czy to jest dziwne? No może trochę jest, ale bez przesady. Tak więc jeśli chcę zachować trzeźwość i uczciwość przed samym sobą, muszę przyznać, że to nie był wcale jakiś super nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Dowodów ani przesłanek na istnienie Boga dzisiaj nie będzie, sorry. Ale nie muszą dzisiaj być, wcześniej już były nie raz.
No dobrze, to skoro już ustaliliśmy, że zbieg okoliczności jest co najwyżej dziwnawy i nic więcej, to teraz poszukajmy jakiejś treści. Ja widzę jedną taką. A jaką?
GŁUPAWE ŻARTY
A to już powiedziałem na wstępie – śpiewamy w Zimnej Wodzie i śpiewamy w zimnej wodzie.
Czaicie?
CZAICIE?
Jeżeli Bóg istnieje w realnym życiu i kontroluje wszystkie zbiegi okoliczności – te bardziej jak i te mniej dziwne – to musiał też kontrolować ten. Więc pozostaje tylko dojść do jedynego logicznego wniosku, że Bóg specjalnie się zaangażował i spuścił zimną wodę. A po co? A po to, żeby była głupawa gra słowna. I po nic innego. No bo co, widzicie jakąkolwiek inną treść? Jakąś naukę? Jakiś komunikat? Ja nie widzę.
Kojarzycie coś takiego jak „dad joke”? To taki nieśmieszny, oklepany żart bazujący na jakiejś oczywistej grze słownej. Zazwyczaj przypisuje się je właśnie ojcom, którzy opowiadają je swoim dzieciom. Jezus nazywał Boga swoim Ojcem i to podejście przekazywał swoim uczniom. Najwidoczniej Bóg poczuł się zobowiązany.
I to nie był jedyny taki przypadek w moim życiu. Jak sobie oglądałem jakieś seriale, co każdy odcinek był o czym innym, i mi się w pewnym momencie zdarzyło zachorować, to trafiał się odcinek o tym, że ktoś chory. Przynajmniej trzy takie przypadki miałem. Po co to było? Głupawe żarty, bo po co innego?
BÓG LUBI LUDZI
Kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki, miałem szczęście mieć katechetkę, która poza uczeniem tych wszystkich katolickich rzeczy bardzo lubiła kłaść nacisk na to, że Bóg jest miły i nas zwyczajnie lubi. I ten obraz Boga został mi już na zawsze. I zawsze dawał radę przebijać się przez te wszystkie drętwe msze, pogróżki księży z ambon i sztuczne formułki, którymi to mówili, że się powinno rozmawiać z Bogiem. I ja takiego Boga też polubiłem. Więc brałem to wszystko, czego mnie uczyli, z całym dobrodziejstwem inwentarza i odmawiałem te formułki. Ale potem sobie jeszcze gadałem do niego tak normalnie, po ludzku. Bo po prostu lubiłem to robić. Bo szczerze uważałem, że jest fajny i fajnie się z nim gada.
Kiedy więc w liceum zacząłem na poważnie moją przygodę z Jezusem, miałem już w głowie ugruntowane przekonanie, że Bóg – obok całej swojej chwały i świętości – autentycznie lubi ludzi. I że można z nim normalnie rozmawiać, i on nie zareaguje gniewem, że co ty sobie robaku wyobrażasz. Ale było jednocześnie też założenie, że Bóg to jednak Bóg – on jest od rzeczy ważnych i poniżej konkretnego poziomu się nie zniży. On się zajmuje takimi tematami jak zbawienie, głoszenie ewangelii, dobre uczynki, cuda, uzdrawianie i takie tam, a nie jakimiś pierdołami.
PIERDOŁY I DUPERELE
Ale Bóg jakoś nie miał ochoty mi przytakiwać, tylko zaczął mi sukcesywnie pokazywać, jak bardzo mało go znam. Kiedyś stwierdziłem, że mi się nie chce do szkoły chodzić, tylko grać w gry. Przydałaby się przerwa. No to stwierdziłem, że a co mi tam – poprosiłem Boga, żeby mi na tydzień zrobił gorączkę. Ale jakoś tak, żebym się w miarę dobrze czuł, bo chcę sobie popykać w gry trochę. Oczywiście od razu sam siebie wyśmiałem, że co ja za głupie pomysły mam, i że Bóg w najgorszym wypadku się obrazi, a w najlepszym poczuje zażenowanie i to zignoruje.
No jakoś się nie obraził.
A nawet jeśli się zażenował, to nie dał po sobie poznać, bo dostałem dokładnie to, o co poprosiłem. I nie w ten ironiczny sposób, że Bóg mi daje nauczkę i umieram od gorączki. Przeciwnie – temperatura była, więc zwolnienie ze szkoły na tydzień, a samopoczucie wyśmienite i tydzień pykania w gierki. Jak to tak!? Bóg zużywa swój cenny czas i pochyla się nad takim czymś!? I jeszcze promuje lenistwo!? SKANDAL!!!
Innym razem stwierdziłem, że skoro Bóg tak bardzo lubi jak się mu ufa, to zrobię mu prezent – wyjdę z domu i na każdym zakręcie będę rzucał monetą, żeby wybrać kierunek. I będę wierzył, że się nie zabiję i że jeszcze kiedyś wrócę do domu. I konsekwentnie robiłem to pół dnia i wylazłem w jakieś szczere pole. I już kompletnie nie wiedziałem gdzie jestem (a wtedy jeszcze posiadanie smartfona z Google Mapsem to była dla mnie kompletna abstrakcja), więc zacząłem się konkretnie bać. Ale dalej robiłem swoje.
A piszę o tym, bo od lat już miałem takie marzenie, żeby sobie móc chodzić po jakichś tajemniczych lasach i polanach, bo mnie to strasznie kręciło. Ale nie przychodziło mi do głowy, żeby prosić o to Boga, bo ja jestem dziwny i marzę o dziwnych duperelach. I Boga to nie obchodzi. A tutaj nagle, po dalszym błądzeniu z monetą w ręku, znalazłem właśnie takie miejsce. I było przepiękne i różnorodne. I do dzisiaj je kocham. I sobie łaziłem po nim jak nienormalny aż mi nogi wysiadały. W końcu stwierdziłem, że czas wracać. Ale mimo tego, że już ledwo szedłem, to dalej konsekwentnie chciałem rzucać monetą. No uparłem się jak idiota. Bóg się na szczęście zlitował i jak dotarłem na pobliski przystanek, to akurat w tym momencie podjechał autobus jadący do miasta. Uznałem to za znak i wsiadłem. Inaczej chyba bym tam padł.
Więc Bóg się zaopiekował i dostarczył mnie prawie pod dom. I może to wszystko to była nagroda za to zaufanie, które Bóg tak lubi, ale nie zmienia to faktu, że zajął się pierdołą, bo ja sobie ją po cichu chciałem. A nawet jak mi chciał dać nagrodę, to mógł przecież sobie wybrać coś poważniejszego.
Więc po serii różnych takich sytuacji nauczyłem się, że jeśli chodzi o jego dzieci, to dla Boga nie ma czegoś takiego jak rzeczy za mało ważne. Że nawet jak coś jest głupie, ale mi na tym zależy, to Boga to autentycznie obchodzi. I wtedy myślałem, że teraz to ja tego Boga już naprawdę dobrze znam i wiem, jaki on jest.
PONIŻEJ POZIOMU
A wtedy on mi rzuca taką bombą, jak ta Zimna Woda…
Ja rozumiem, że lubienie ludzi. Ja rozumiem, że małe rzeczy. Ja rozumiem, że sobie Bóg pożartować lubi. Ale żeby aż takie głupoty!? Takie czerstwe suchary!? Takie poniżej poziomu!?
Ano właśnie, że poniżej. Bo kto ten poziom w ogóle wymyśla i ustala? Bóg? Gdyby poziom faktycznie ustalał Bóg i chciałby się go trzymać, to do nikogo z nas by się słowem nie odezwał, bo jesteśmy dla niego o wiele za prymitywni i prostaccy. To tylko nam się wydaje, że jesteśmy tacy wspaniali, kulturalni i inteligentni. Dlatego to my sobie wymyślamy jakieś poziomy, poniżej których schodzić nie wypada, bo to niegodne.
A Bóg ma to w dupie.
Bo skoro nie przejął się swoim własnym poziomem i z niego zszedł, to czemu nagle miałby się przejąć się tym, który my sobie ubzduraliśmy?
WEDŁUG BOŻEGO SERCA
Bóg w Biblii powiedział o Dawidzie, że on jest „według jego serca”. Brzmi to naprawdę pięknie. To musi być wspaniała rzecz, móc usłyszeć coś takiego o sobie. No więc jak to zrobić, żeby być według Bożego serca?
Myślę sobie, że w pierwszej kolejności trzeba by się w ogóle dowiedzieć, jakie to serce jest.
A w tym celu najlepiej spytać właściciela. I dać mu o sobie nam opowiedzieć. A nie trzymać się tego, co ktoś nam powiedział na jego temat, lub co sami sobie wymyśliliśmy. Nie zakładać z góry jakichś świętych poziomów, poniżej których Bóg na pewno nie zejdzie. Wyrzucić to wszystko do śmieci, opróżnić łeb do czysta i od Boga się uczyć, jaki on jest.
Więc czego się dowiedziałem na temat Bożego serca przez te kilkanaście lat znajomości?
Że Bóg po prostu lubi sobie z nami pogadać. O rzeczach ważnych, kiedy trzeba, ale też o rzeczach nieważnych. O ratowaniu ludzi, ale też o byle czym. Bo na tym właśnie polega przyjaźń, że można porozmawiać o wszystkim i o niczym. O sprawach wagi światowej i o dupie Maryny. Bóg chce się z nami wszystkimi zwyczajnie przyjaźnić. I nawet kiedy nie ma akurat nic szczególnego do powiedzenia, to lubi pomachać, puścić oczko i przypomnieć o tym, że on tu jest i nas lubi.
Nie z każdego spotkania z Bogiem musi wynikać jakieś zadanie albo głęboka lekcja o życiu dla nas. I nawet nie powinno. Jest praca do zrobienia, zarówno nad sobą jak i dla innych ludzi. I to jest bardzo ważne. Ale to jeszcze nie jest przyjaźń. I chociaż nawet w przyjaźni jest czas na poważne i nawet ciężkie rzeczy, to zdecydowana większość to duperele – chodzenie razem nad rzekę, patrzenie na chmury i głupawe żarty o kompletnych pierdołach. I to jest to, co w przyjaźni jest najpiękniejsze.
Bóg powiedział mi coś ważnego o sobie, spuszczając na mnie zimną wodę. Ale jak to?! – ktoś może spytać – przecież wcześniej napisałem, że w tym żadnej treści nie było. Ano bo widzicie, z rzeczami od Boga to jest tak, że nawet jak są o niczym, to i tak są o czymś. Nie wiem jak was, ale mnie ten geniusz obezwładnia.
No więc co takiego ważnego Bóg mi powiedział?
Że chce nie tylko zbawiać, ale też rozbawiać!
…
Czaicie?
CZAICIE?
Pointa, jak się po Bożemu należy, czyli w punkt.
Łał, ale przygody i fajne przemyślenia 😀 Mam chyba tak samo z tymi zbiegami okoliczności.
By the way, poczułam się zachęcona, więc opowiem swoją historię, bo w podobnym klimacie. Ostatnio się trochę od Boga oddaliłam, zajęłam się pracą i duperelami, a Bóg zszedł na dalszy plan (a tak serio to poza harmonogram). Jak sobie to uświadomiłam i zaczęłam tęsknić, no to się zaczęłam zastanawiać czy Bóg nadal ze mną jest, czy sobie gdzieś poszedł. Szybko się do niego pomodliłam, że jak jeszcze ze mną jest, to żeby mi się jakoś pokazał, żeby mi dał znać. No i z godzinę później kontynuowałam swoją jazdę na motorze, przejeżdżając akurat pod wysokimi drzewami. No i jadę sobie, patrzę przed siebie i nagle widzę ogromną biała kupę spadającą centralnie dwa metry przede mną. Gdybym była w tym miejscu dwie sekundy później, to kupa wylądowałaby na moim kasku. Jeżdżę codziennie 8 godzin, 5 dni w tygodniu od ponad roku i taki zabieg okoliczności wystąpił właśnie wtedy… Tak mnie ta sytuacja rozśmieszyła, że aż się popłakałam ze śmiechu i ze świadomości w jaki sposób Bóg wybrał żeby mi pokazać, że nadal kontroluje moją rzeczywistość. Zaskoczył mnie swoim poczuciem humoru i tak jak mówisz „zniżeniem się do takiego poziomu” 😀
Dodatkowo kilka godzin później, znajomy zapytał się czy go ochrzczę. Bardzo mnie to zaszokowało, że mimo zaniedbania naszej relacji, przysłał gościa z takim zapytaniem do mnie 🙂
O i to jest ten Bóg, którego ja znam!
Chciałbym żeby była jakaś nazwa na określenie tego typu podejścia do Boga. Tego prostego i personalnego, ale bez uciekania od własnej dupy w kościół i debaty teologiczne.
Ja szukałem zawsze Boga według rozumu a nie w ramach ucieczki przed zrozumem, a rozum prowadzi zawsze do wniosku, że stwórca wszystkiego nie może być małostkowy i zakompleksiały. Stąd moje ciągłe wpadanie w konflikt z kościelnictwem zbiorowym, które z kolei zawsze prowadzi do małostkowości i zakompleksienia.
Paradoksalnie, im bliżej miłości do kościoła jako organizacji tym dalej miłości do Boga jako osoby.
Więc jest to chrześcijaństwo bez nazwy, bo jest tak proste i ludzkie, że oczywiste, ale też i nikt go już nie chce. Bo takie dziecinne i zwyczajne, a nie wielebne.
Nisza przeraźliwa. Jakby była chociaż jakaś nazwa, to by i łatwiej wyjaśniać i o przyjaciół łatwiej, co chcą iść tą drogą. A tu dupa, ni ma nazwy.
Jak ktoś pyta to odpowiadam, że jestem chrześcijaninem bezpartyjnym. Nikomu to nic nie mówi, ale zaleta jest taka, że każdy jak to słyszy to głupieje i się pyta, o co chodzi.
Dlaczego twierdzisz, że nikt go już nie chce? Czemu ktokolwiek chciałby nie chcieć takiej relacji z tak czadową istotą jak Bóg? Myślę, że to, o czym Damian napisał jest pragnieniem serca każdego człowieka od zarania dziejów.
Ja czasem tak długo nie widzę żadnych „poważnych” znaków bożego działania, że zaczynam wątpić czy Bóg faktycznie istnieje, a wszystkie znaki w moim życiu to nie były po prostu (mało prawdopodobne, ale jednak przypadkowe) zbiegi okoliczności. Wtedy często zdarza się taka właśnie pierdoła, która daje kopa w mózg, bo nikt normalny nie skojarzyłby tego z Bogiem. A ja jestem pewny, że to właśnie On. Kiedyś nie mogłem podjąć decyzji czy jechać na chrześcijański obóz wędrowny, czy nie. No i pytam Boga czy mam jechać, i dokładnie w tym momencie widzę autobus z napisem „Jedź na obóz wędrowny”. To była reklama dokładnie tego obozu – nic wyjątkowego, wiele osób ją widziało. Ale ile osób zobaczyło ją dokładnie w momencie zadawania pytania?
O i to jest przykład zbiegu okoliczności z tej trzeciej kategorii. W sumie to twoje wpisy o Wielkiej Brytanii mnie po części zainspirowały, żeby się rozpisać o tych zbiegach okoliczności, bo rozumowe dochodzenie do tego jaki zbieg jest prawdopodobny a jaki nie jest ważne, jak się chce mieć relację z Bogiem. I widzę po twoim komentarzu i komentarzu Dominiki, że wszyscy mamy podobny sposób rozpoznawania, że coś jest nieprawdopodobne. Nawet jeśli się jakaś rzecz może zdarzyć każdemu, to żeby się zdarzyła akurat w czasowym sąsiedztwie jakiegoś tematu do Boga to już jest dziwny timing i warto się nad tym pochylić, bo to pewnie coś znaczy.
Moje życie jest monotonne, raczej mało się dzieje. Uważam osobiście że Boga u mnie to jak makiem zasiał. Ale fajnie i miło poczytać jak u kogoś jednak działa 🙂
To też nie tak, że u mnie się cuda dzieją co sekundę, ja już się przyjaźnię z tym Bogiem dobre 13 lat. Na co dzień mam na głowie etacik i obowiązki domowe jak większość z nas.
A mówisz, że się MAŁO dzieje, czyli coś się jednak dzieje, tak?
To zależy. Po prostu może miałem zbyt wygórowane oczekiwania co do Boga. Wywodzę się z rodziny w której ojciec raczej miał mnie w D…więc to też nie pomagało. Gdzieś w głębi serca zawsze pragnąłem relacji i kontaktu z Bogiem. Już bez jakiś cudów, ale ze świadomością że JEST i zawsze mogę na niego liczyć. Obecnie wiara w coś takiego jest dla mnie ponl prostu niemożliwe. Akceptuję to. I tak jak pisałem, cieszę się że u innych działa 🙂
Znaczy ogólniej, to brakowało zawsze mi relacji z ojcem. Jego obecności, wsparcia, pochwały, uwagi itd. Raczej godzę się z tym że nigdy od niego tego nie dostane. Podobnie z Bogiem. Łudziłem się że on to wypełni i mnie pokrzepi w życiu. Nie doświadczam ani jednego ani drugiego. Cóż, trzeba sobie jakoś w tym życiu mimo to radzić 🙂
Nie trzeba się tak od razu poddawać. Jak chcesz wiedzieć co robić, żeby Bóg cię zaczął zauważać i robić coś w twoim życiu, to polecam ci ten tekst Martina: https://poludzku.com/co-zrobic-zeby-bog-zauwazyl-ze-istniejesz/
A ja do tego jeszcze dodam, że Bóg nie lubi, jak się go traktuje przedmiotowo. To jest zupełnie naturalne chcieć, żeby był ktoś, kto ci da emocjonalne wsparcie i na kogo można liczyć (szczególnie, że dobrzy ojcowie to w Polsce towar deficytowy). Tylko, że Bóg ze swojej perspektywy ma to samo – też jak szuka relacji to z człowiekiem, na którego może liczyć. I ma do tego takie samo prawo jak my, a nawet większe, bo to w końcu on zrobił nas, a nie my jego. Więc jeśli w pierwszej kolejności przychodzi się do niego z oczekiwaniami, a nie przyjdzie do głowy w ogóle to, żeby to od siebie coś dać, to Bóg raczej się nie zainteresuje takim człowiekiem.
Więc zastanów się dobrze, czy twoje podejście do Boga jest takie, że ty chcesz coś od niego, ale też dla niego, czy tylko to pierwsze. Bo jak tylko od niego, to to jest pierwsza rzecz do poprawy. Ale jeśli faktycznie masz nie tylko oczekiwania, ale też chcesz coś dać od siebie, to przeczytaj sobie tekst Martina, bo może to tamtych rzeczy ci brakuje.
A co może dać człowiek Bogu? Przecież Bóg niczego nie potrzebuje
A tak poza tym, próbowałem już chyba każdego schametu. Nawet tego który mi podrzuciłeś.
A jest kilka takich rzeczy.
Pierwsza to zaufanie – Bóg to strasznie lubi, przykład tego jak ja to zrobiłem masz w tekście. Dostałem od Boga fajne miejsce do chodzenia, ale najpierw musiałem wbrew zdrowemu rozsądkowi podjąć kompletnie niepotrzebne ryzyko – tylko dlatego, że wiedziałem, że Bóg to lubi.
Druga to robienie tego, co Jezus – czyli w dużym skrócie opowiadanie innym o Bogu, ale też takie zwykłe pomaganie ludziom – głodnych nakarm, chorych odwiedź itd..
Trzecia to bycie fajnym dla innych ludzi – walka z tym, co w nas nie za ładne i praca nad sobą, żeby być po prostu fajniejszym człowiekiem. To też jest dla Boga, bo jemu też jest fajnie, jak widzi, że ludzie są dla siebie mili i życzą sobie nawzajem jak najlepiej.
Większość z tych rzeczy nawet bez relacji z Bogiem polecam – jak się jest odważniejszym, milszym i bardziej pomocnym, to się przyciąga ludzi, którzy też tacy są. I wtedy się zaczyna mieć przyjaciół. I nawet jak się nie ma porządnego ojca, to zaczynają pojawiać się inni ludzie, na których można liczyć jak na rodzinę.
Nie każdy w twoim życiu doceni fajne rzeczy, które dla nich robisz, ale w końcu się znajdą tacy, co docenią. A jako że wiedzą, że o kogoś takiego trudno w dzisiejszych czasach, to będą cię traktować jak skarb i dbać o ciebie.
Robię to wszystko co wymieniłeś w życiu 🙂 w sensie pomaganiem innym itd. O Bogu nie mówię bo nie jestem do niego przekonany, więc byłbym nie szczery. Wiec co do zaufania, tez słabo. Bo po prostu moja wiedza o Bogu to przekaz kościoła , własne rozeznanie i relacja z ojcem. Jestem szczery w tym. Nie znam Boga.
Najpierw piszesz, że robisz to wszystko, a potem się okazuje, że tylko jedną z tych rzeczy. Czyli szukania Boga w sumie w tym nie ma. No to co się dziwić, że się nie znalazł? Biblia mówi, że Bóg nagradza tych, co szukają, no ale to trzeba najpierw faktycznie włożyć czas i wysiłek i szukać.
Chyba ciężko o gorsze źródło wiedzy o Bogu niż to, co kościół o nim mówi. Własnym rozeznaniem to można tylko zgadywać, ale nie lepiej się dowiedzieć od konkretnej osoby jaka ona jest? Drugiego człowieka byś poznawał, zanim stwierdzisz jaki jest, a nie sobie wyobrażał i na podstawie tego oceniał, prawda? A wiem, że jest odruch myśleć o Bogu na wzór swojego ojca, bo i Bóg się Ojcem nazywa. Ale no ojców w Polsce mamy słabych, więc to nie są dobre wzory relacji z Bogiem, on jest naprawdę zupełnie inny.
Tak jak napisałem w tekście – wywal to wszystko z głowy i zacznij od początku. Biblię zacznij czytać, rób jakieś chociaż trochę ryzykowne rzeczy i zobacz, czy Bóg się odezwie, jakie zbiegi okoliczności ci zafunduje. Spróbuj wyciągnąć z nich wnioski. Wyjdź do niego z podejściem „co mogę zrobić, w czym mogę pomóc”, a dopiero potem zobaczysz, jak Bóg będzie na ciebie patrzył. No ja już żyję z nim wystarczająco długo żeby widzieć, że jak coś nie jest ci na szkodę i poprosisz, to ci raczej da. Nawet mi dawał rzeczy co mi nie przyszło do głowy prosić (jak napisałem w tekście). A nawet dostaję rzeczy, co wcześniej nie wiedziałem, że chcę. Tak bardzo Bóg lubi ludziom rozdawać rzeczy i tak bardzo lubi patrzeć, jak jego dzieci się cieszą, nawet z pierdół. No ale to się wszystko zaczyna od nastawienia, że ja chcę temu Bogu służyć, że robię dla niego rzeczy po ludzku patrząc głupie, mimo że się boję i mi najwygodniej by było nic nie zmieniać.
Pozwól że zacytuje;
”Najpierw piszesz, że robisz to wszystko, a potem się okazuje, że tylko jedną z tych rzeczy. ” Szukałem Boga, modliłem się z wiara, czytałem Biblie, naprawdę szczerze
”rób jakieś chociaż trochę ryzykowne rzeczy” Jakie to są rzeczy według Ciebie?
”że jak coś nie jest ci na szkodę i poprosisz, to ci raczej da.” Szkoda była moja relacja z ojcem, więc Bóg w sumie pozwolił na to żeby mój ojciec był wobec mnie jaki był. Jak w takim razie możemy mówić o tym że Bóg mi coś da, kiedy to mi nie zaszkodzi, skoro już wcześniej pozwolił na szkodę?
No przecież podałem przykład w tekście i jeszcze go tutaj powtórzyłem. Jakieś rzeczy, gdzie podejmujesz ryzyko i wystawiasz się na to, że Bóg tak pokieruje przypadkami, że będzie dobrze.
Chodziło mi o to, że jak prosisz o coś, co chcesz dostać, ale niekoniecznie to jest dla ciebie dobre, to ci Bóg niekoniecznie to da.
”Jakieś rzeczy, gdzie podejmujesz ryzyko i wystawiasz się na to, że Bóg tak pokieruje przypadkami, że będzie dobrze.” Wyprowadziłem się ze swojego miasta do ponad 200 km dalej. Zaryzykowałem, plus szczera modlitwa do Boga o pomoc. Efekt? wracam do siebie. Takich sytuacji było wiele. Czyli możemy uznać ze to było dla mnie niedobre?
No ale wyprowadziłeś się w jakim celu? Bo Bóg ci powiedział, żebyś to zrobił czy po prostu było ci to do czegoś potrzebne albo chciałeś i założyłeś, że Bóg ci pomoże, bo tak?
W ogóle to zapomniałem w tym wszystkim o najważniejszym, bo z przyzwyczajenia zapomniałem, że to nie jest oczywiste – jak się chce liczyć na to, żeby Bóg był z tobą w twoim codziennym życiu, to wypadałoby mieć relację z Jezusem. Czyli innymi słowy być Chrześcijaninem według biblijnej definicji. Co między innymi oznacza za uznanie go za swojego nauczyciela i szefa w swoim życiu. A jak piszesz, że Boga nie znasz, to ciężko mi uwierzyć, że ten deal z Jezusem masz, no ale może się mylę.
Ok. Nie dogadamy się. Dzięki za rozmowę. Dla mnie jest abstrakcja by mieć relacje z Bogiem. Po prostu nie mam w to wiary, być może to kwestia wychowania, relacji z ojcem, nie wiem. Nie wiem też w jaki sposób Ty wiesz że trzymasz z Bogiem. Nie wiem, czy sobie coś odpowiadasz, czy gadasz ze swoim mózgiem. Nie wiem.
”Czyli innymi słowy być Chrześcijaninem według biblijnej definicji. Co między innymi oznacza za uznanie go za swojego nauczyciela i szefa w swoim życiu. ” Okej, skąd mam wiedzieć że Bóg to akceptuje i cieszy sie z mojej deklaracji, mówi mi to, czy wierze mu że tak jest?
W pierwszej kolejności to się zastanów porządnie, czy tego w ogóle chcesz. Bo to jest decyzja na poziomie wzięcia ślubu, a nawet poważniejsza. I jest dużo fajnych rzeczy, ale są też wyrzeczenia. Życie według tego, co Jezus nauczał, nie należy do najłatwiejszych. A jak pozwalasz Bogu kierować swoim życiem, to musisz się liczyć z tym, że nie wiadomo co zrobi i gdzie ci każe iść.
Jeśli faktycznie wiesz co robisz i powiesz Bogu, że w to idziesz, to w sumie nie widzę, czemu miałby nie akceptować. Jezus umarł za wszystkich, więc każdego oferta dotyczy.
Jak ja się zadeklarowałem, to bardzo szybko (jeszcze w tym samym tygodniu) Bóg zaczął robić dziwne zbiegi okoliczności wokół mnie. No dowód ponad wszelką wątpliwość to nie jest (zawsze można powiedzieć, że zwykły przypadek), ale jak deklarujesz niewidzialnemu przyjacielowi, że chcesz być dla niego i nagle się dzieją dziwne rzeczy to sensowne jest stwierdzić, że to za dziwne na przypadek. Więc generalnie mi powiedział, ale w jakimś procencie też musiałem uwierzyć, że tak jest, bo dowodów na 100% Bóg generalnie nie daje.
Nie jestem w stanie zagwarantować, że to samo zrobi u ciebie, ale ja tak miałem i myślę, że wielu innych tutaj zebranych też.
Moj problem w życiu polega na leku. Mam od wielu lat paniczny lęk przed nowym i przed porażka i kompromitacja. Wynik krytyki z dzieciństwa i nieadekwatnych wymagań którym nie umiałem sprostać. Czy Bóg mógłby mi pomóc wyjść z tego?
Mógłby. Jak już Bóg widzi, że ktoś chce z nim na poważnie być, to raczej normą a nie wyjątkiem jest to, że bierze się za tego człowieka, żeby był coraz lepszy – coraz bliżej poziomu Jezusa, którego to chrześcijanie mają naśladować. To się wiąże z tym, że taki człowiek z czasem pokonuje kolejne swoje słabości.
Tylko musisz się liczyć z tym, że to nie będzie w jeden dzień, tylko może zająć nawet kilka lat – zmiana na lepsze to jest proces. I też z tym, że Bóg może uznać, że najlepszy sposób, żeby cię wyleczyć z lęku przed ryzykiem to stawianie w sytuacjach, gdzie musisz to ryzyko podjąć. Będzie ci organizował próby, a od ciebie będzie wymagał przynajmniej minimum chęci i wkładu. Postawi cię w sytuacji i będzie czekał, co zrobisz. I to ty będziesz musiał wybrać, czy ten wysiłek włożysz czy nie – Bóg nie będzie cię uczył, jeśli sam nie będziesz chciał się uczyć. Ale nie ma się też co za bardzo bać, bo Bóg nie stawia przed swoimi dziećmi prób, których nie są w stanie przejść – to już nie tylko z życia wiem, ale jest jasno napisane w Biblii.
Bóg jest inteligentny i potrafi rozpisać skomplikowany plan na twoją zmianę, który może zrozumiesz dopiero po długim czasie, jak zauważysz te wszystkie dobre skutki. Ale żeby to wszystko się udało, to musisz mieć do niego jakiś podstawowy poziom zaufania, że to wszystko jest pod jego kontrolą i cię Bóg nie zostawi na lodzie.