Naucz nas Panie modlić się…

Pada hasło: „do modlitwy!”
w sensie quasi-narodowym.
Zrywają się jak rybitwy
w słynnym locie swym nurkowym,
jak meduza na wybojach,
na baczność lub na kolana,
lemingi po dwóch podbojach
spóźnieni do pracy z rana –
tresowani katolicy
w swej zbiorowej aklamacji,
głównie z centrum i prawicy –
tam gdzie sztuka konwersacji
sztuczką jest wypromowaną
na potrzeby wizerunku
i w połowie udawaną,
by nie krzyczeć wciąż „ratunku!”.
Więc „Bóg zapłać!” lub „Daj Boże!” –
woń kadzideł myśl winduje
„Wisznu, Sziwa, kto na SORze,
niech pomoże, niech ratuje!”.
Bo jak trwoga, to do Boga –
za potrzebą tam zabrniemy,
a nie stanie Jego noga
tam, gdzie tego nie zechcemy.
Subiektywnie wyłączalne
na cud zapotrzebowanie,
ego wie, czy opłacalne
w innych sprawach się zwracanie.
I gdy jednostronność zdarzeń
już przestaje być luksusem,
blednie dostrzegalność wrażeń
kto tu czyim jest sługusem.
Różańcowy szum korali
trzeszczy w niebiańskim eterze,
jakby wierni zaśpiewali:
„Ja w kawałek drewna wierzę!”.
A Bóg się w mądrości schował,
no i parskać nie omieszka…
„Gdzie ten orzeł wylądował?” –
rzecze zawstydzona reszka…

Suplement:
Chcę mieć wolność, a nie trwogę,
kiedy przed Nim serce skruszę,
bym zmieniała to, co mogę…
…nie szarpała, gdzie nie muszę.

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *