Zastanawiałeś się kiedyś na czym polega fenomen władzy? Jak to się dzieje, że jedni ludzie rządzą innymi?
Powiesz: działa to tak, że jedni ludzie zmuszają drugich groźbą użycia siły. Tak też bywa, ale rzadziej niż ci się wydaje. Bo jaką przemocą grozi ksiądz, że tysiąc parafian całuje go w rękę? I dlaczego zamiast powszechnego buntu jest ulga, że tylko na ręce się skończyło?…
O tym jaka jest natura władzy dowiedziałem się pierwszy raz, kiedy byłem w podstawówce.
Wszystko zaczyna się w szkole
Tresowany do posłuszeństwa od pierwszych minut po urodzeniu, uważałem za naturalne i oczywiste robić wszystko co mi każą. Mama każe jeść, jem. Nauczyciel każe czytać, czytam. Czy to jest właśnie to źródło władzy i kontroli: tresura i przyzwyczajenie?
Jeżeli tak, to marne to źródło. Bo kiedy poszedłem pierwszy raz na basen w ramach WF-u, był tam nauczyciel, który uczył metodą „płyn albo toń”. Poszedłem raz i powiedziałem: nie. Byłem tak zdeterminowany i zdecydowany, że zignorowałem całą tresurę i przyzwyczajenie. Powiedziałem: więcej nie przyjdę. Nie pytam czy mogę. Informuję.
Gdybym pytał, to by oczywiście każdy powiedział „niestety, taki jest program nauczania, nie możesz po prostu przez cały rok nie chodzić na WF”. Ale ja nie pytałem.
Więc był strach. Strach przed tym, co się stanie kiedy człowiek wyjdzie poza to, czego od niego oczekują. Ten strach kazał mi być przygotowanym na Trzecią Wojnę Światową. Mogło się również zawalić niebo. Mogło też przyjść wojsko i nas wszystkich zastrzelić. Wszystko mogło się stać. Jakieś nieznane, straszne rzeczy się wydarzą, tak straszne, że nikt nie śmiał nigdy powiedzieć głośno jakie. Pomyśleć tego nawet nie sposób, tak okropne są te rzeczy.
Nic się nie stało.
Kompletnie nic. Do tego stopnia nic, że zmusiło mnie to poddania w wątpliwość wszystkiego, co do tej pory uważałem za oczywiste. Nikt ze mną nie dyskutował. Nikt nie groził. Nikt nawet jednym słowem nie wspomniał, że jako prawdopodobnie jedyny w historii szkoły, po prostu nie chodziłem przez rok na basen. I z jakiegoś powodu wszyscy udawali, że tego nie wiedzą i nie widzą.
I odkryłem wtedy coś ważnego: władza, której dotąd bezwzględnie podlegałem, istniała tylko w mojej głowie. Okazało się, że nikt mnie do mojego posłuszeństwa nie zmuszał – to ja sam je sobie narzuciłem.
Ale dlaczego?
Dlatego, że czułem się winny.
Moja wina!
To twoje poczucie winy, ta głęboka, fundamentalna świadomość, że robisz coś źle, daje innym ludziom władzę nad tobą.
Państwo używa twojego poczucia moralności do tego, żeby zbierać podatki. Kościół, żeby opowiadać na ucho o swoich najbardziej intymnych problemach. Szkoła, żeby cię zmuszać do starania się o nic nie znaczące oceny. Za tym wszystkim stoi strach. Ale to poczucie winy jest przyczyną, a strach jest skutkiem.
Jak działa władza?
Cała praca ludzi, którzy chcą sprawować władzę, powinna więc być ukierunkowana na wmawianie ludziom, że mają moralny obowiązek.
Jaki? Wszystko jedno. Może być obywatelski. Może być chrześcijański. Może być rodzinny. Ważne tylko, żeby był obowiązek. Bo kiedy raz człowiek uwierzy w to, że ma jakiś obowiązek, wtedy automatycznie idzie za tym poczucie winy z niewypełniania tego obowiązku. A kiedy trzymasz kogoś za poczucie winy, to trzymasz go za jaja. I im silniejsza w nim „mea culpa” na tym więcej możesz sobie z nim pozwolić.
Nie wierzysz? Zbadaj to. Najlepiej na prostym przykładzie. Znajdź pierwsze z brzegu patologiczne małżeństwo (nie będziesz miał z tym problemu w tych czasach), w którym mąż zachowuje się niczym sułtan, a żona służy mu w charakterze niewolnicy. Porozmawiaj z żoną. Poobserwuj ją. Zorientujesz się, że w każdym z tych małżeństw żona ma bardzo mocne poczucie winy. I to dlatego robi wszystko co jej sułtan każe, żyje tak jak sobie sułtan życzy i jest tym, kim sułtan ją chce widzieć. I nie może odejść. Bo wina byłaby nie do zniesienia.
Posłuchaj tylko, jak ta żona tłumaczy męża. Zauważyłeś, że ten jej mąż jest w zasadzie wspaniałym człowiekiem? Że rzucił w nią talerzem? Że jej rozbił nos? To jej wina. Bo zupa faktycznie była za słona.
Kiedy widzisz ludzi co kontrolują innych ludzi, zauważasz jak wiele kręci się wokół czyjegoś poczucia winy. Złap więc człowieka za jego poczucie winy, a jest twój.
Mówi się, że maltretowane żony są zastraszane. Tak, są, ale przez coś innego niż nam się wydaje. Przecież mówimy o kobiecie tak silnej psychicznie, że była w stanie znosić całe lata bycia poniewieraną, niedocenianą, poniżaną. Jak tak silna kobieta mogłaby się dać zastraszyć byle groźbą, że ciągle w tym tkwi?
Co jest więc jej słabością?
Otóż jej moralność. A dokładniej to, co jej się moralnością wydaje, bo poczucie winy i faktyczna wina, to są dwie różne sprawy. Ale człowiek jest jaki jest. Fakty nie mają na niego takiego wpływu jak to co mu siedzi w duszy. A w duszy siedzi mu zwykle poczucie winy.
I przychodzi Jezus
Według Biblii Jezus przyszedł, żeby dać nam wolność.
Tak się nas uczy i brzmi to dobrze, ale kto rozumie co to w ogóle znaczy? Co jest istotą tej wolności? Skąd się ona bierze
To dość proste: jeżeli wierzyć słowom Biblii, to na mocy umowy człowieka z Jezusem następuje całkowita i bezwarunkowa kasacja grzechów. Z punktu widzenia psychiki człowieka oznacza to jedno: koniec z poczuciem winy.
Oczywiście takie rozumienie jest trudne do zaakceptowania dla wszystkich tych, którzy są uzależnieni od sprawowania władzy nad innymi ludźmi. Bo brak poczucia winy oznacza… koniec władzy! Bo za co będziesz człowieka trzymał, wielebny pastorze, jeżeli to, co za co go trzymałeś, właśnie mu wycięli?
Każdy kto przychodzi z wolnością jest zagrożeniem dla władzy. Sprawdź kogo władza nienawidzi, a będziesz wiedział kto naprawdę przynosi wolność.
Dlatego od początku chrześcijaństwa do dzisiaj rozmaici profesjonaliści religijni wmawiają ludziom, że umowa z Jezusem nie jest bezwarunkowa i nie jest wystarczająca. Że Jezus wziął te twoje winy na siebie tylko w jakimś sensie, tylko w jakimś stopniu, tylko pod jakimiś warunkami. I ty musisz się pilnować i ich przestrzegać. A kiedy zaczynasz myśleć o warunkach – bum! i jesteś znów nasz. I to jak!
Bo wcześniej miałeś tylko poczucie winy, że łamiesz zasady moralne. Ale teraz nie dość, że łamiesz zasady moralne, to jeszcze okazujesz się niewdzięcznikiem wobec tego wspaniałomyślnego Jezusa. I każdą jedną niedoskonałością osobiście go krzyżujesz, bezwzględnie i bez litości. Wcześniej jak zjadłeś o jednego pączka za dużo, to cierpiała twoja moralność, a teraz do tego cierpi jeszcze Jezus.
To jest dopiero poczucie winy! Na tym to można budować kościół, którego żadne bramy wolności nie przemogą!
Ale jakimś przedziwnym cudem przez te dwa tysiące lat trzymania ludzi za ich poczucie winy, treść Biblii się zachowała bez zmian. I zawsze byli, są i będą ludzie, którzy przełamią poczucie winy i będą czytać Biblię na własną odpowiedzialność. I znajdą tam tą najprostszą prawdę w surowej postaci: że umowa z Jezusem kasuje poczucie winy całkowicie, bezwzględnie, zupełnie, bezwarunkowo.
Że dopóki umowa jest ważna i wiążąca, dopóki człowiek sam z niej nie zrezygnuje, wszystkie jego winy są zniesione. Zapłacił za nie kto inny.
Niebezpieczni ludzie
Ludzie bez poczucia winy – chrześcijanie – są w związku z tym najbardziej niebezpiecznymi ludźmi. Bo nie da się ich kontrolować inaczej niż tylko przemocą, a to bardzo kosztowna i nieopłacalna forma władzy.
Bo tam, gdzie władza zastrasza człowieka jego własną moralnością, mówiąc mu „zrób to co trzeba, bo inaczej będziesz ten zły”, tam chrześcijanin wzrusza ramionami, śmieje się i mówi „ja już jestem ten zły”.
Chrześcijanie są bezczelni i bezwstydni. Nie żyją w strachu, nie ścigają ich pytania „czy jestem wystarczająco dobry?”, „czy robię co trzeba?”, „czy wypełniłem swoje obowiązki?” Nie starają się w ogóle być dobrzy, tak jakby kwestia dobra i zła była już poza ich wewnętrznym system wartości, załatwiona raz na zawsze przez jakąś zewnętrzną siłę. Ta ich bezczelność nie bania się, kiedy wszyscy się muszą bać, jest czasem naprawdę nie do zniesienia.
Jak to działa w praktyce? Sam Childers zabija bandytów w Afryce, jeden ze słuchaczy Odwyku szmugluje nielegalnie różne rzeczy na wschód, a dziadek w Kalifornii łamie prawo karmiąc bezdomnych.
Powiesz: wiele ludzi tak robi. Pewnie. Ale tam, gdzie zwykły człowiek bije się z wyrzutami sumienia niczym Dexter Morgan, i ucieka nawet jak go nikt nie goni, tam my robimy to wszystko z szerokim uśmiechem na ustach i niewzruszonym spokojem. Tam, gdzie innym przymus wewnętrzny każe spełniać oczekiwania tych, co umiejętnie grają na ich poczuciu winy, tam my robimy wszystko, co tylko nam się podoba i żadne dylematy natury moralnej nam snu nie psują.
Bo jesteśmy wolni.
A czemu? To przez Jezusa. To jego wina. Dosłownie, bo zadeklarował, że bierze wszystkie winy na siebie, a my z tego korzystamy. To wyjątkowa bezczelność korzystać z darmowego aktu ułaskawienia i nie czuć się przez to jeszcze bardziej winnym. Wdzięczność? Owszem, ogromna. Ale wina? Żadnej.
Sorry.
A właściwie nie. Skłamałem. Żadne sorry. Ani trochę nie czuję się winny z powodu tego, że nie czuję się winny.
Jak bardzo niebezpieczny jest człowiek o takiej psychice, świadczy fakt, że największe potępienia, ostrzeżenia i groźby padają na tych chrześcijan, którzy doczytali do końca, ze strony… kościołów!
Ta wojna winnych z niewinnymi toczy się nie na gruncie Biblii, bo tutaj próba udowadniania, że Jezus wbijał uczniów w jakiekolwiek poczucie winy, jest całkowicie przegrana. Wojna toczy się na innym gruncie. Bardziej praktycznym. Na gruncie pytania: „co by to było, gdyby tak każdy myślał?”
Co by to było?
No co by było, proszę księdza, pastora, rabina, imama? Ludzie by zaczęli natychmiast palić, gwałcić i mordować, nie? Czy może gorzej: nie byliby od was psychicznie uzależnieni i nie mogliby korzystać z waszej bezcennej pomocy na każdym kroku?
Czy jest w ogóle możliwe nie uznawać moralnych obowiązków a jednocześnie postępować moralnie?
Może jest, ale nie tu jest prawdziwy problem. Ważniejsze pytanie brzmi: co jest bardziej wartościowe? Czy taki człowiek, który wierzy, że masturbacja jest wielkim grzechem, czy też taki, który ma to w nosie i robi sobie co mu się chce kiedy mu się chce?
Ten pierwszy dużo częściej chodzi do kościoła. Słucha kazań. Modli się. I walczy, walczy, ciągle walczy. Kilka godzin każdego dnia o niczym innym nie myśli, tylko o walce.
Ten drugi z kolei nie robi nic z tych rzeczy. W ogóle o tych sprawach fizjologicznych nie myśli, bo czemu by miał, skoro nijakiej winy w tym nie widzi? Dlatego te kilka godzin dziennie przeznacza na rzeczy o wiele bardziej pożyteczne niż na dopingowane nieznośnym poczuciem winy stękanie, że znowu mu się nie udało, że jest za słaby, że potrzebuje pomocy, że jest beznadziejnym grzesznikiem i że musi zadzwonić do pastora i się wypłakać, że Bóg mu dał jaja, na które nie zasłużył.
To ten pierwszy daje powód istnienia pastorom, liderom, doradcom chrześcijańskim i psychologom. Dla tego drugiego są zbędni.
To wina Jezusa
A z punktu widzenia Jezusa, jak to wygląda?
Obaj nasi chłopcy walą konia, tak czy inaczej, i walić będą. Bo są młodymi zdrowymi mężczyznami i absurdem jest spodziewać się czego innego. Tyle, że ten pierwszy godzinami jęczy, męczy i narzeka, a drugi żyje i pracuje. Pierwszy myśli wyłącznie o sobie, drugi się skupia więcej na innych. Więc co do Jezusa, sprawa jest raczej prosta, jak to widzi.
Bo czy dla Jezusa jest ważniejsze żeby spędzać czas przepraszaniu czy na tym żeby coś robić dla innych? Każdy kto czytał chociaż pobieżnie ewangelie nie ma wątpliwości jaka jest odpowiedź.
W rzeczywistości chrześcijanie, którzy trzymają sztamę z Jezusem i w ramach tej umowy rozgrzeszają się z góry ze wszystkiego, zadziwiająco rzadko palą, gwałcą i mordują.
Czy wydaje ci się to aż takie dziwne? Fakt, że masz zwolnienie z WF-u na zawsze, nie oznacza, że nie wolno ci teraz palcem ruszyć. Czy myślisz, że jak ludzi przestanie się męczyć obowiązkowymi lekturami w szkole to nie będą już chcieć czytać?
Nie nabierają więc ludzie co przeszli na chrześcijaństwo nagłej ochoty na „jedzą, piją, lulki palą, ledwie karczmy nie rozwalą”. Przeciwnie, uwolnieni od poczucia winy, stają przed ciekawszymi pytaniami niż „co mi wolno”. Na przykład taki: czego chcę? Kim jestem? Co mogę? I odkrywają własną drogę. A że obowiązuje ich stała umowa o współpracę i współzależność, ta droga w mniejszym lub większym stopniu prowadzi zwykle w tą stronę, w którą Jezus sam by się chętnie udał.
Wszystko mi wolno
Ludzie w kościołach często cytują fragment z Biblii:
Wszystko mi wolno, ale nie wszystko jest pożyteczne (1Kor 6:12)
Przy czym pierwszą część zdania mówią szybko i wstydliwie, a nad drugą rozwodzą się całymi godzinami. Ostatecznie człowiekowi zostaje w głowie tylko zdanie „nie wszystko jest pożyteczne” i wzmożone poczucie zagrożenia, żeby uważać co się robi. Bo za każdym zakrętem czyha wstrętne poczucie winy, to więzienie, z którego nie sposób uciec.
Ale ja bym chciał czegoś przeciwnego: rozwodzić się godzinami nad zdaniem „wszystko mi wolno„. Bo to, że nie wszystko jest pożyteczne, to jest akurat jasne, zrozumiałe i nie ma w tym nic dziwnego. Więc o czym tu gadać?
Za to koncepcja „wszystko mi wolno” jest niezwykła, nietypowa i stoi w poprzek ze wszystkim, co ludzie w dzisiejszych czasach uznają za fundament egzystencji. Jak to możliwe, że takie zdanie w ogóle jest w Biblii? W Biblii, która kojarzy się przeciętnemu człowiekowi z przykazaniami, zakazami, nakazami.
To jest coś, o czym warto gadać godzinami!
Bo zrozumienie tego zdania może naprawdę zmienić życie. I doprowadzić ostatecznie do jednej decyzji, którą można zlikwidować raz na zawsze poczucie winy. A razem z nim zniknie władza. I będziesz wolny.
I dopiero wtedy będziesz mógł zacząć uczyć się jak być człowiekiem.
Coś niesamowitego, tekst ten czytam w takim momencie gdzie zastanawiałem się, dlaczego całe zycie czuję się winny, czy zrobię zle, czy dobrze, ciągle winny, i dlatego ciągle się smuce.
Skoro jest wina, to jest czyn, skoro jest czyn, to musi być kara, dlatego kary się boje.
Kościół katolicki poprzekręcał mi całkowicie obraz Boga, poczucie winy jest jak rak.
Trafiłem do kościoła, bo szukałem tam tego czego nie dostałem w rodzinie, w wieku dojrzewania zbyt mocno wziąłem sobie nauki kościelne do serca, w ddoatku zbyt dosłownie co przyniosło ponurę konsekwencje w wyniku nerwic, lęków przed karą…
Dziękuje za tekst.
Mogę się cieszyć, że tekst trafny, ale trudno mi się cieszyć wiedząc, że dużo ludzi jest w takiej sytuacji jak ty. Kościoły (nie tylko katolicki) to istne hodowle poczucia winy. Czasem jak widzę co się ludziom do głowy wbija to łapię się za głowę, bo wygląda to tak jakby to już nie był środek do utrzymywania ludzi w szeregu, tylko główny cel istnienia tych kościołów.
Mam trochę nadzieję, że mogę uświadomić paru osobom skąd się to bierze, że im tak źle ze sobą. Ja wierzę, że świadomość tego, gdzie jest problem, jest początkiem zmian na lepsze!
Wielkie wielkie dzieki za to co robisz.
Nadmierne poczucie winy, a także nieracjonalnie uzasadnione poczucie winy – z pewnością źle wpływa na człowieka. Poczucie winy jest też z pewnością często narzędziem władzy, w tym kościelnej. To są cenne spostrzeżenia. Ale czy to oznacza, że wszelkie poczucie winy jest zawsze niekorzystne? Czy to dobrze, jak chrześcijanin pozbywa się zupełnie poczucia winy? Czy umiarkowane i ograniczone w czasie poczucie winy, i to tylko w sytuacjach, w których jest racjonalnie uzasadnione (rzeczywiście wyrządzoną komuś krzywdą), nie jest aby zdrowe? Co innego mogłoby skłonić człowieka do naprawienia rzeczywiście wyrządzonych szkód innym, niż poczucie winy? Chyba tylko groźba odwetu/kary/ostracyzmu. Ale taka groźba niestety nie zawsze ma miejsce (niektórzy nie mają odwagi na odwet czy ostracyzm wobec szkodników/ciemięzców) i nie zawsze działa – prawdziwym szkodnikom udaje się często przykrywać swoje szkody przed przynajmniej znaczną częścią społeczeństwa. Chyba że się mylę – chętnie usłyszę kontrargumenty.
„odkrywają własną drogę. A że obowiązuje ich stała umowa o współpracę i współzależność, ta droga w mniejszym lub większym stopniu prowadzi zwykle w tą stronę, w którą Jezus sam by się chętnie udał” A co z przypadkami nie mieszczącymi się w tym „zwykle”? Czy takim osobom nie przydałaby się jakaś doza poczucia winy?
Zastanawiam się nad tym.
Myślę, że jest dobra alternatywa wobec poczucia winy jako regulatora naszego zachowania wobec innych. Może to brzmi banalnie, ale tą alternatywą jest… miłość.
Zwykłe lubienie innych. Sympatia, empatia, współczucie, chęć zrozumienia, chęć bycia blisko. Te rzeczy są tak samo dobrym regulatorem jak poczucie winy, ale nie mają wszystkich koszmarnych wad. Są pozytywną wersją tego samego motoru działań.
Inaczej mówiąc, tam gdzie jeden powie „nie okradam, bo jak okradnę, to mam poczucie winy” tam inny powie „nie okradam, bo go lubię, nie chcę żeby czuł się źle”. To drugie podejście nie wymaga żadnego czucia się winnym, motywacji opartej na jakiejś formie strachu.
Wydaje mi się, że to samo miał na myśli Jan, kiedy napisał w liście:
„W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości” [1Jn 4:18]
Bardzo dobrze powiedziane Martin.
Mnie natomiast zastanawia czy człowiek sam z siebie taką milość jest w stanie wykrzesać? Bo nie oszukujmy się – człowiek z natury jest samolubny. Każde dziecko myśli przedewszystkim o sobie i dopiero poźniejsze doświadczenia – poznanie Jezusa, poznanie innych ludzi czy proces wychowania potrafią przekierować miłość do samego siebie na miłość do innych.
Ja tego nie wiem.
Ja się skupiłem tutaj głównie na chrześcijanach, na tym że Jezus pozwala im się uwolnić od poczucia winy, a przymus i strach zastąpić miłością i własną wolą.
Samolubność to ja nawet lubię. Samolubność jest początkiem lubienia innych. Bo przecież nie można lubić innych nie lubiąc siebie. Nie wiadomo by było w ogóle jak to zrobić.
Tak że jest się czego uczyć w życiu…
Mam problem z tym, że boje się rzucić ten system w który wierze, własnie z obawy przed karą, musiałby się cud wydarzyć, abym urodził się w pewien sposób na nowo, jeśli chodzi o moje myślenie, to co zrobił kościół, dzieciństwo w mojej głowie, to potworne spustoszenie,
Człowiek sam tego nie pokona, musi być Boża interwencja.
Absolutnie nie zgadzam się, że poczucie winy jest złe w samo w sobie ( tak odebrałem ten tekst, być może słaby ze mnie czytelnik).
Poczucie winy potrafi być bardzo konstruktywne i motywujące jeśli dobrze nakierowane, np. poczucie winy, że od miesiąca gram po 14 godzin dziennie w gry, zamiast uczyć się angielskiego. Poczucie winy, że (brutalny przykład) w wyniku nieostrożnej jazdy samochodem zabiłem kogoś.
To co jest złe i co mogą wykorzystać różni niefajni ludzie to wmówić ,że powinienem się czuć winny z powodu czegoś kompletnie niezrozumiałego (jak walenie konia).
Podsumowując, nie widzę nic złego w tym, że ktoś czuje się winny że przez lenistwo zdechł mu chomik. Co innego gdy ktoś popada w depresje, bo nie może przestać się masturbować.
Co do systemu – wydaje mi się, że zbudowanie systemu na założeniu braku poczucia winy i nadziei, że wszyscy się bez tego dogadamy brzmi utopijnie i nierealnie.
Masz absolutną rację, że gdyby nie owa wewnętrzna potrzeba bycia dobrym moralnie to ludzi trzeba by zmuszać siłą do posłuszeństwa.
I właśnie po to powstał pomysł żeby ludzie sami czuli się winni!!!! Żeby nie zaprowadzać porządku moralnego siłą.
Bo tak jest taniej. Bo jest mniej ofiar. Mniej policji.
Dlaczego 20 lat temu w Szwecji nie bałbyś się zostawić roweru bez zabezpieczenia, a dziś uznałbyś to za nierozsądne? Dlatego, że 20 lat temu w Szwecji 99% populacji czułoby się winne gdyby choćby przeszła jej myśl o zabraniu czegoś co do niej nie należy. Dziś są tam ludzie, którzy są „wolni” od takiego poczucia winy więc nie tylko kradną rowery ale również gwałcą.
Są dwa sposoby by temu zaradzić, spacyfikować ich siłą, lub powiedzieć im, że to co robią jest złe, a tego nie da się zrobić bez pojęcia poczucia winy. A przynajmniej tak mi się wydaje.
P.S.
Kiedyś potrafiłem chodzić do spowiedzi tak z 4 do 5 razy w miesiącu ( raz się zdarzyło dwa dni pod rząd!!!) bo nie dawałem rady „wytrwać w czystości” więc w pełni popieram tezę, że fałszywe poczucie winy potrafi niszczyć ludzi.
Chociaż jakoś tam teraz żyję 😛
Pewnie, że lepiej uczyć się angielskiego zamiast 14 godzin dziennie grać w gry. Pytanie jak to zrobić?
Można się odwoływać do poczucia winy, ale też do rozsądku, chciwości, satysfakcji, poczucia odpowiedzialności i wielu innych. Te motywacje dzielą się na pozytywne (nagroda za zrobienie) i negatywne (kara za niezrobienie) i dawno temu zbadano i sprawdzono, że motywacja pozytywna jest silniejsza niż negatywna. W tym tylko problem, że jest trudniejsza do realizacji.
Ale też jestem realistą i zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe, żeby wszyscy ludzie znaleźli lepsze metody wychowywania niż przylać dziecku w tyłek. Ci dojrzalsi, mądrzejsi znajdą lepsze metody, ale dla większości pozostanie to co najprostsze. Działa? Działa. Idealnie? Nie. Ale kiedy nic innego nie ma do dyspozycji to trzeba rzeczywistość zaakceptować.
Ale uprę się przy tym, że ze wszystkim motywacji negatywnych poczucie winy jest najgorszą, którą można wybrać.
Robi spustoszenie w psychice, zniechęca do jakiegokolwiek działania i jest bardzo mało skuteczne. Ludzie mają poczucie winy, że grają 14 godzin… i grają dalej. Zmienia się tylko to, że nie czują już w ogóle przyjemności. Poczucie winy zabije wszelką radość.
Jeżeli chodzi o społeczeństwo, to nie jest tak źle. Ludzie zostawieni sami sobie wcale się znowu tak nie spieszą do zabijania się i kradzieży, i to wcale nie z powodu poczucia winy. Presja społeczna robi dużo lepszą robotę. Jak człowiek zdaje sobie sprawę, że ze złodziejem nikt nie będzie handlował, nikt go nie zatrudni, nikt mu niczego nie wynajmie, to jest to dużo skuteczniejsza motywacja, żeby nie kraść, niż poczucie winy.
Już nawet prymitywny lęk przed karą (ukradnę, to mi utną rękę) jest zdrowszy niż poczucie winy, bo przynajmniej wróg jest na zewnątrz. A poczucie winy czyni z człowieka swojego własnego wroga. Człowiek jest w pułapce, z której nie da się nigdzie uciec.
Poczucie winy działa jak bagno – im więcej człowiek się szarpie i próbuje wydostać, tym głębiej się zapada.
Ale dobrze, że zwróciłeś na to uwagę, że od ludzi nie można wymagać rzeczy niemożliwych. Dla chrześcijan jest opcja kasacji poczucia winy, ale to działa tylko dla tych, którzy poważnie do tego podchodzą, którzy serio wierzą w tego Jezusa.
A dla reszty?
No, inni muszą się zdać na inne rodzaje motywacji. Ale do dyspozycji jest przecież więcej niż tylko poczucie winy, ta autocenzura, która nigdy nie daje odpocząć, to życie w nieustannym strachu. Są lepsze rozwiązania. Albo mówiąc ściślej: mniej złe.
Z tą wolnością to wszystko racja, gdy mówimy o ludziach już ukształtowanych, posiadających coś takiego jak moralnosc – tacy mogą sobie pozwolić na robienie WSZYSTKIEGO bo wiedzą kiedy robią coś złego i im to przeszkadza. Ale nie da się ukształtować moralności dziecka stosując zasadę 'róbta co chceta’ bo moralność ma z zasady funkcję blokującą, utrudniającą życie.
Obserwuję młodych wokół siebie i widzę jak poczucie wolnosci prowadzi ich do zachowan destrukcyjnych – nie myślą wcale o własnym rozwoju, czy pomocy innym, ale zaspokojają najbardziej prymitywne własne zachcianki.
Zgadzam się, że wywoływanie poczucia winy w sprawach błachych, nieistotnych to zło – czyste zło. Zresztą o tym mówił Jezus gdy krytykował uczonych w piśmie (Mt23): „[..]Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą[..]”. Ale są sprawy, których człowiek powinien się wstydzić, które powinien sobie zarzucać..
Jak tak patrze wkoło (i niestety na siebie też) to główny problem jest w tym, że ludzie z problemami wychowują kolejne pokolenia – siłą rzeczy przekazują własne wady na kolejne generacje. Niemniej dobrze, ze te problemy punktujesz.
A prawda to, prawda.
Ale myślę, że ten problem z ludźmi teraz, to nie dokładnie ich poczucie wolności. Bo koncepcja wolności mieści w sobie też odpowiedzialność za siebie samego i swoje czyny. Bo jeżeli się buntuję przeciwko władzy rodziców i mówię, że teraz robię co chcę, to tym samym biorę na siebie odpowiedzialność za siebie.
Ale tego ci ludzie nie robią. Nie wiem jak to nazwać, ale to co oni chcą, to nie jest wolność, tylko brak konsekwencji. Jakieś negowanie rzeczywistości, zaprzeczanie istnieniu przyszłości. Tak, jakby powiązanie między przyczynami i skutkami ich nie dotyczyło.
Nie wiem jak to się nazywa, ale do wolności to nie pasuje.
Wolność mówi: „mogę robić co chcę, bo ja za siebie odpowiadam”. A tu mamy: „robię co chcę, bo robię co chcę, nie odpowiadam za siebie, nie płacę za siebie i nic mnie nie obchodzi”.
Jak to nazwać? Matka wszelkiej głupoty?
Jest dokładnie tak jak mówisz. Jest diametralna różnica między poczuciem wolności, a byciem wolnym. Człowiek z poczuciem wolności jest utrapieniem swoich bliskich, którzy często bezsilnie obserwują jak niszczy sobie życie. Człowiek wolny natomiast dzwiga na swoich barkach ogromną odpowiedzialność, jest podporą dla otoczenia.
Problem polega na tym, że nawet liberałowie nie potrafią jasno zdefiniować wolności, nie mowiąc już, o dotarciu z tą definicją do ludzi. Telewizja mowi, że 'róbta co chceta’ to jest wolność. Młodym to wystarczy, dłuższego przekazu i tak by w całosci nie wysłuchali.
To jak konkretnie to zrobić:
1. Mam próbować jakby rozmawiać z Jezusem, czyli przykładowo pójść na krótkie odosobnienie (nawet do ciemnego pokoju w nocy), i w myślach mówić, że chcę z Tobą zawrzeć umowę. Mam się ukierunkować na niego myślami, ale też i ciałem? Bo w myślach to sobie mogę wmawiać, że z nim rozmawiam.
2. Czyli mam się z nim umówić (oczywiście o ile On chce) na to, że od tej chwili moje wszystkie winy są mi odpuszczone i mogę się czuć niewinny – a co ja mam w zamian za to zrobić?
Nie wiem jak mogę zawrzeć z Jezusem taką umowę, skoro nie ma go nigdzie w świecie fizycznym (nie żyje gdzieś tam w Andromedzie). Przykładowo z człowiekiem mogę zawrzeć umowę – wiem, gdzie mam skierować swoją wolę (na przykład na podpisanie dokumentu); ale w którą stronę mam się skierować do kogoś, kogo nie ma (już) w świecie fizycznym?
A poza tym nie jestem pewien, czy w Ewangelii Jezus zwracał się do wszystkich ludzi, którzy będą żyli po tym, jak on pójdzie do Ojca; czy zwracał się tylko do ludzi współczesnych. Jak mi się zdarza czytać Biblię, to czytam ją jak dokument historyczny – i przykładowo, jak Jezus do kogoś mówił, że żeby był zbawionym, to ma sprzedać wszystko co ma i pójść za nim. Tylko, że Jezus to mówił do niego, a nie do mnie. I Jezus był tam fizycznie – i ten bogacz mógł zanim pójść. A ja niby w którą stronę mam pójść, by za Nim iść?
W związku z tym nie wiem, czy ta umowa, o której piszesz; jest skierowana też do mnie. Bo Jezus mówił do konkretnych ludzi, którzy już nie żyją.
Na końcu Jezus wysłał uczniów, żeby szli i zanieśli jego słowa na cały świat.
Historycznie On też powiedział, że będzie z uczniami do końca świata. Oni pomarli, wiat się jeszcze ie skończył – z czego wniosek, że On mówił nie tylko do nich, ale „nad nimi” też do następnych pokoleń. On też powiedział, że gdzie dwóch albo trzech jest zebranych w Jego imię (ze względu na Niego), to tam on jest. Nie na Andromedzie, lecz wśród tych ludzi.
On też mówił (a także ci, którzy Go znali osobiście), że On przyszedł dla wszystkich ludzi i że On (a nawet „ostrzej”), że Bóg chce zbawienia wszystkich ludzi. (Zbawienie, wybawienie, ratunek – uwolnienie). Bóg jest największym „fanem” wolności. On chce wolności każdego.