Photo by Alberto Casetta on Unsplash

Jak sobie radzić z rodzicami?

„W prozie szersze mamy wiersze”.

Wspaniały zapach wakacji powoli ulatuje z opalonych nozdrzy. Zanim się w robociznę człowiek wkręci, fajnie zredagować doświadczenia we wnioski. Bo to podwójnie pożyteczne: nie dość, że odpoczęłam, to teraz jeszcze coś pożytecznego z tego wycisnę.

To cisnę.

Rodzice

Jak pewnie wielu z nas, i ja odwiedziłam swoich rodzicieli (dziwne, że nie używa się słowa „płodzicieli” – jest to ciekawy przykład matriarchatu w gramatyce). Nietypowe są to u mnie spotkania, bo coraz mniej w nich relacji córka-ojciec, matka-dziecko. O co i tak nie było łatwo nawet w czasach, gdy jeszcze powinno być. Ich rozwód nastąpił bowiem, gdy miałam 11 lat. A ponieważ jego powody już jako skutki trwały kolejne dwa lata, wyprowadziłam się z domu do internatu.

Moje relacje ze „starszymi” w naturalny sposób się zmieniają, bo sama jestem coraz starsza, ale nie da się ukryć, mimo dwuznacznych nieraz starań, że wiąże się to również z wiarą w Boga. Po wielu latach błędów i wypaczeń, a raczej obłędu i wybaczeń, po poznaniu ich sytuacji z dzieciństwa, mając dystans (dosłownie: geograficznie) trudno mi w jakikolwiek sposób zakwalifikować te relacje. Bycie na odległość daje komfort, można łatwo okazać życzliwość. Ale wiem, że istnienie kilka rodzajów bliskości, która mi umyka. No i co z tym wszystkim?

Biblia

Przy okazji ostatniego pobytu na łonie mojej pierwszej familii i kilku rozmów z przyjaciółmi, będącymi w analogicznych okolicznościach, wróciłam sobie do tematu w Biblii. Bo stoi tam kamienne przykazanie: „czcij ojca twego i matkę twoją”. Jest na wysokim piątym miejscu, wyprzedzając czołowe dyscypliny państwowego kodeksu karnego. I nawet jest dołączona gratyfikacja: „abyś długo żył na ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie”. Co uważam za lepsze niż najwytrwalsze 500+.

No i wiem takie rzeczy i jestem u tego ojca w pokoju, siedzę na kanapie i weź go czcij… Chociaż nie powiem, szacunek mam. Jakiś tam rodzaj miksu miłości chrześcijańskiej z wczesno-rozwojową też posiadam. Tyle, że… już go nie słucham. Już nie jestem do niego podobna, jak kiedyś. Przynajmniej wewnętrznie. Bo zewnętrznie to jeszcze trochę tak. Mam już Ojca, który dał mi nową tożsamość i mogę się upodabniać do Tego, do którego najbardziej warto. Być Jego dorastającym dzieckiem. Bez syndromów DDA, za to z owocami D.Ś. To jest, kurczę, naprawdę świetne.

Ale nie ulatuję w radosną duchowość, która nie mieści się na tej ojcowskiej kanapie, na której tkwię bez narzędzi do wyciosania sensu przykazania. Sensu jakiegokolwiek. U matki na krześle trochę lepiej to wygląda patrząc z boku. Jednak nie mam tej wygodnej, zdystansowanej perspektywy. Siedzę samym frontem, twarzą w twarz z…?

Ach, jakże łatwo wczoraj się rozprawiało ślicznie i ewangelicznie z obcą babeczką z warzywniaka. A dziś? Wiem dobrze: Bóg nie wymaga i nie oczekuje rzeczy niepotrzebnych. I wiem, że z samymi przykazaniami to nie da rady. No ale przecież jest Jezus.

Jezus

Właśnie: Jezus. Ten sam, który rodzinę swoją biologiczno-prawną traktuje od początku tak, jakby nie czytał ze zrozumieniem co bardziej popularnych fragmentów dekalogu.

Bo kiedy ma smarkate 12 lat, to już samowolnie spędza 3 dni na gigancie. A kiedy mocno już zmartwieni rodzice go wreszcie znajdują, to co im mówi?

„Czemuście mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca? Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział. Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany.”

Taką historię ewangelista Łukasz wyciągnął od Marii i opisał w drugim rozdziale. Wydaje się, że tu jakaś pyskówka padła, ale chłopak miał ewidentnie parcie na wiedzę. Nie poszedł przecież na imprezę z kolegami, tylko poszedł się uczyć. A potem jednak był tym rodzicom poddany, więc ostatecznie z szacunkiem z tego wybrnął.

I piszą tam dlaczego: bo oni nie rozumieli.

Dobry syn?

Myślę, że innych sytuacjach było tak samo:

„Gdy jeszcze przemawiał do tłumów, oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić. Ktoś rzekł do Niego: Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą. Lecz On odpowiedział temu, który Mu to oznajmił: Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi? I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką.

Mt 12, 46-50

Nawet tam nie wyszedł do nich! No przecież ja bym na pewno wyszła, jak by mi brat z matką przyjechali do Lublina. I gdzie ta cześć? Chyba, że w formie: „Cześć, nara, do domu wracajta”.

Ale oni nie rozumieli, co się dzieje. A Jezus już wiedział, kim jest i robił to, co miał robić. I nie miał chwili do stracenia. I wiedział, że na razie nie rozumieją. Więc nie mają o czym gadać, bo to ich tylko zaboli.

Zresztą przecież się Jezus o Marię zatroszczył i to w jakim momencie! Wszystko go bolało, a on dalej myślał o innych. Że nie wiedzą co robią. Że nawet łotry mogą być w raju. I żeby Jan się zaopiekował bidulą.

Rusza mnie to wszystko. Za każdym razem.

Jak sobie radzić z rodzicami?

No bo wiadomo – jak człowiekowi po nawróceniu zmienia się myślenie, to akurat rodzice są tymi osobami, które najbardziej będą się tym denerwować. I nas denerwować przy okazji. Rzadko która matka „zachowa te wszystkie sprawy w swoim sercu”. Do większości ojców Gabriel nie wpada z newsem, że oj, się będzie działo.

Więc jak jesteś stanowczy w swoich nowych decyzjach, to bądź też i cierpliwy.

Bo jeżeli cały płoniesz tematem i nie rozumiesz jak można nie być piromanem, to czujnie dawkuj ogień tym, którzy się go boją. Jeśli buzuje w tobie chęć wyłożenia wszystkim tematu z najlepszymi argumentami na czele, to przed czoło jako generała postaw umiejętność słuchania.

Spróbuj dowiedzieć się czegoś o ich życiu.

Entuzjazm jest super, ale bywa odbierany jako wyniosłość. Zwłaszcza jeśli to, co mamy do powiedzenia, przesłania nam tego, do kogo mówimy. Łatwo o popisy i rywalizację. I nawet człowiek tego nie zauważy. Wiem, bo sama nie zauważałam.

No to bezczelnie powiem: powodzenia!

I wyobraźcie sobie na koniec, jak świetnie by było pomóc Bogu w tym, żeby urodzili się na nowo ci, co Mu pomogli w naszym pojawieniu się na świecie. Taka sztuczka!

16 komentarzy

  • Pokłóciłem się ze swoim ojcem wczoraj, dał mi do zrozumienia że od dziecka miał mnie w dupie (sorry za wyrażenie) pod koniec października się wyprowadzam, bo czuje w kościach że już zdecydowanie za długo z nimi przebywam…
    Jakiś szacunek mam do nich, ale z ojcem nie chcę miec nic wspolnego, nie żywie już do niego nienawiści, ale lepiej jak nie wchodzi mi w drogę.

    Od wczoraj jestem przepełniony mnóstwem emocji i uczuć, nie mogłem spać uświadamiając sobie że ojciec podszedł do tematu płodzenia mnie jak po bułki do sklepu, ”dzięki” niemu mam teraz pełen zestaw brudu i syfu w swoim życiu 🙂

    Co robić?

    • Mae. Nie powiem ci, co masz robić, ale skoro komentarz jest pod moim wpisem, to ci powiem, co ja zrobiłam. Ja wyprowadziłam się z domu, a konkretniej od ojca, bo już się nie dało razem mieszkać, jak miałam 13 lat. Udało się załatwić miejsce w internacie. Minęło 25 lat od tego czasu. Także po pierwsze mam dystansik, że aż prawie lansik, a po drugie… Kilka lat temu stałam się Bożym dzieciakiem, czyli po prostu zmieniłam ojca. Na Ojca. I Syna. I Ducha Świętego, he he. Uwaga – będzie dużo dużych liter teraz : On też wychowuje, też się do Niego można upodabniać, jak się Go poznaje i z Nim żyje. On zupełnie inaczej podszedł do tematu płodzenia nas. I potem inaczej można podejść do tematu naszych ziemskich płodzicieli, co opisałam już powyżej.

      • Ja to nie mam tej relacji, pogodzilem sie, nawet jesli wiem ze Bog nie jest taki jak moj ojciec, to moja sfera uczuciowa, emocjonalna jest w oplakanym stanie…
        Nie ma sily by mi pomogla sobie z tym poradzic…:)
        Mimo moich wielu lat pracy nad soba, modlitw dalej nie rozumiem w czym tkwie. Im starszy jestem, tym godze sie z tym…

        • Ja to nawet w zakonie byłam kiedyś. I na dwóch terapiach. I byłam coraz starsza i w emocjonalnej „de” – no, tam gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Jezus właśnie przyszedł do ludzi z problemami. Ale mamy często sami mnóstwo pomysłów na to, jak powinien nam pomóc. Ja miałam. A zmiany czasem przychodzą z nieoczekiwanej strony i łatwo przegapić. U mnie się pojawiłu, jak już mi nic nie zostało. I wtedy wcale nie wierzyłam, że On wystarczy. Ale tylko On mi już wtedy pozostał. Sorrt, nie chce brzmeć sentencjonalnie, jak pocztówka z widoczkiem, bo tak naprawdę nic nie wiem o twoim życiu. Dlatego też dziele się swoimi fragmentami.

          • Mam wrazenie ze zataczam kolo, ciagle probuje ogarnac swoje zycie, ale mi.sie nie udaje…
            Obecnie jestem bezradny, za duzo mysli, uczuc, emocji to robi misz masz z glowy 🙂
            Nie wiem jak sobie pomoc, wlasciwie to moze bym juz odpuscil? Nie wiem…Nie wiem czego Jezus chce i jak zlapac z nim kontakt…

    • Mae, na pewno pierwsza rzecz, którą trzeba robić – i od lat w podobnych sprawach to powtarzam – to: wyprowadzić się.

      To samo z siebie nie załatwi jeszcze wszystkiego, nie zrobi porządku w głowie i uczuciach. Ale bez wyprowadzenia się nie da się w ogóle zacząć.

      Do załatwiania spraw z rodzicami potrzebny jest dystans. Trzeba się więc wyprowadzić, przestać dzwonić trzy raz dziennie do mamy, przestać chodzić co tydzień na obiad, przestać brać ich pieniądze.

      A później, kiedy się już stoi samemu, można zacząć naprawiać.

      I mówiąc „naprawiać” mam na myśli swoje uszkodzenia, oczywiście, a nie naprawę rodziców.

      • Zauważyłem, z dystansu patrzyć to kompletnie zmienia perspektywę 🙂

        Od listopada mnie tu już nie będzie, teraz tylko znaleźć pracę w nowym mieście i jakiś pokoik.

  • Chyba wszystcy przez to przechodziliśmy.
    Ileż ja się na początku owojowałam do mich rodziców.
    Po zbyt długim czasie, doszłam jednak do wniosków jakie opisujesz i odpuściłam. Wyprowadziłam się, kontakt się zmniejszył, ale przy każedej okzaji dyskusje teologiczne powracały.
    Jak już się pogodziłam z tym, że nie mają one sensu, to odpuściłam i obrałam inna strategię. Mianowicie taką, że nie przekonuje, nie narzucam, CZEKAM cierpliwie na EWENTUALNĄ zmianę.

    Jestem pewna tego w co wierzę, ale nie czuję już przymusu udowadniania wszystkim, że to ja mam klucze do życia.
    Dzielę się z rodzicami tym co przeżywam, tym co mnie spotyka. Zawsze gdzieś w tym przejawia się Bóg. Mówię im otwracie, że uważam, że to Bóg zrobił to czy tamto…
    Rodzice mają oczy i uszy. Mam nadzieję, że otwrte i przetkane. Niech Bóg robi resztę, bo bez jego chcęci i bez chęci rodziców, to mogę stawać na rzesach a i tak nic nie zasieję. Zwłaszcza, że autorytet u nich mam żaden.

    Po jakiś dwóch, trzech latach zaczynam zauważać efekty takiego podejścia. Rodzice zaakceptowali moje relacje z Bogiem i wręcz wyczuwam, że się cieszą z jego istnienia i wpływu na moje życie. Wyszły mi na mega plus. Mama od czasu do czasu przesłucha nawet odcinek odwyku i można z nią o tym spokojnie pogadać przez telefon. Odkąd uświadomiłam sobie, że wcale nie muszę wykonywać tego co mi radzi, i odkąd zauważyłam że robi to z troski o mnie, nasze relacje stały się przyjacielskie. Nie traktuję jej jak mamy, traktuję ją jak człowieka. Ona ewidentnie to wyczuwa, bo też traktuje mnie inaczej.
    Mam nadzieję, że jak tata przejdzie na emeryturę, to odstawi komputer i weźmie do ręki biblię i sam sprawdzi w co wierzy. Rzucę mu temat, ale przecież nie zmuszę do czytania.

    Jestem bardzo zadowolona z ewolucji naszych relacji i rozmów.
    Myślę, że to dzięki JezusUniversity.
    Z perspektywy czasu widzę, że ta pycha z jaką próbowałam ich przekonać do swoich racji, wyrządziła więcj złego niż dobrego. Mam poczucie, że przez te kilka lat trzeba było zaszyć „dziury”, które swoim zachowaniem wyrządziłam. Czy uda się przyszyć nowe łaty…?

    „Nikt nie przyszywa łaty z surowego sukna do starego ubrania, gdyż łata obrywa ubranie, i gorsze robi się przedarcie. Nie wlewa się też młodego wina do starych bukłaków. W przeciwnym razie bukłaki pękają, wino wycieka, a bukłaki się psują. Raczej młode wino wlewa się do nowych bukłaków, a tak jedno i drugie się zachowuje” MAT 9. 16-17

    Jak rozumiecie powyższy fragment?
    Ja rozumiem, że stare bukłaki to w tym przypadku nasi rodzice i to w co wierzą, a nowe wino to nowina o Jezusie i nowym życiu…
    Czy w takim razie da się wlać nowe wino do starych bukłaków, tak żeby i jedno i drugie się zachowało? To samo z łatą i z ubraniem…
    Co o tym myślicie?

    • Nowe bukłaki to ten nowy model relacji, taknse myślę. I dopiero jak on jest zbudowany, to można w nim nowe treści umieszczać i nic się nie powinno zepsuć.

    • Stare bukłaki, to stara mentalność człowieka, czyli cały zestaw tym czym nasiąknął, przekonania, sposób myślenia itp a nowe to ”nowy” człowiek, dlatego starego wina, czyli starych myśli, starego sposobu mylenia nie można dodawać do nowej tożsamości, bo ta jest już czymś nowym.
      Ja ta to rozumiem 🙂

  • Też mi się te bukłaki kiedyś skojarzyły. Tyle lat minęło od czasów Jezusa, a tu dalej to samo. Ja też na początku nowej drogi wpadłem w taką pułapkę, żeby wojować. W sumie Jezus zapowiedział, że z jego powodu powstaną konflikty, np. ojca z synem.

    Obecnie uważam, że takie wojowanie nie miało sensu, bo tylko można się niepotrzebnie nadenerwować. Dużo lepsze efekty były później, gdy na spokojnie robiło się swoje i tylko się o tym komunikowało. Pozytywna zmiana, która zachodzi w człowieku po nawróceniu, jeśli jest prawdziwa, powinna sama dać do myślenia i sprowokować rozmowy.
    Fajnie przy takiej rozmowie nie rzucać argumentów, a tylko zadawać pytania. Człowiek zaczyna myśleć wtedy i sam zauważam, że jego poglądy nie mają za bardzo fundamentu.

    Nie wiem jakich kto ma rodziców, ale u mnie mama po prostu się o mnie bała i nie rozumiała. Nie można jej o to obwiniać. Sama miała ojca, który często krzyczał i wszystkiego zabraniał. I tak jej zostało, że się wszystkiego boi. Dlatego myślę, że warto dołożyć starań, by te lepszą drogę poznała i przyjęła, choćby na starość.

    Na koniec taka ciekawostka. Podobno można Boga postrzegać właśnie przez pryzmat relacji z tym ojcem ziemskim. A taki czasem jest bardzo surowy, albo nieobecny…

  • Ja natomiast miałem tego pech (szczescie), że byłem drugim synem i na własnej skórze przekonałem się jak ogromne znaczenie ma dalej pierworodztwo. Mój brat dla całej mojej rodziny był zawsze ładniejszy, inteligentjiejszy ogólnie rzecz biorąc lepszy, co nie zawsze szło w parze z z rzeczywistością.

    Ja natomiast wtedy raczej jako typ sportowca starałem się na siebie zwrócić uwagę tym co umiałem czyli pływałem. Jeździłem na zawody i je wygrywałem, a dalej byłem tym gorszym który nic nie osiagnie.

    Jednak przez to, że zwracano na mnie mniejszą uwagę to miałem więcej wolności. Mogłem robić rzeczy, które mojemu bratu nigdy by na sucho nie przeszły, a mi się jakoś udawało. Najważniejsze jednak jest to, że musiałem radzić sobie w czasie dorastania sam i samemu sobie na pewne pytania odpowiadać. Dzięki temu poznałem masę naprawdę fajnych ludzi i przeżyłem kupę fajny przygód.

    Kiedyś miałem do nich tonę żalu, ale dziś kiedy patrzę na to z perspektywy czasu to nawet im jestem wdzięczny, bo przecież nie byłoby mnie tu gdzie teraz jestem i może nie miałbym tej wiary która teraz mam.

Skomentuj Łukasz Żądło Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *