Wakacje od Boga?

Hej!

Chciałam zacząć pisać wierszem, ale w tym wypadku trzeba jednak prozą. Zaczęło się od tego, że miałam wszystkiego dość. Ale tak dosłownie, czyli: pracy, domu, dzieci, męża, siebie i… nawet Boga. Do tego ostatniego zawsze się najtrudniej przyznać przed sobą, więc dlatego jest na końcu zdania i wielokropek symbolizuje to wahanie.

ALE JAK TO TAK?

No bo to normalne przecież, że mamy czasem wszystkich ludzi po dziurki w nosie, wszystkie relacje nas nieraz męczą. Normalne? Normalne. Wstyd? Może trochę. To przecież nie grzech, tylko wstyd… he he. Jak ja już lokalizuję taki moment, że roztwór nasycony i już nic tam nie rozpuszczę, i już chcę wypuścić wszystko, no to umiem sobie wtedy zorganizować taką przerwę, zazwyczaj działa to bardzo dobrze. Póki dotyczy innych osób.

Ale co tu zrobić, jak przychodzi myśl, że od tej jednej, najważniejszej, najcenniejszej, najbardziej fundamentalnej relacji chcesz odpocząć? Co to za myśl? Czy tylko głupia, czy już diabelska? Zawracać komuś tym głowę, czy samemu ogarnąć? Hioba czytać, psalmy czy Salomona?

Bo najdziwniejsze, że generalnie cały zeszły rok wszystko hulało na miarę dawania z siebie pełnych 70%. Nieźle, prawda? Zaczęłam z blogową sąsiadką Dominiką nowy program na YT, ogólnie – chociaż ten ogół to nie są duże liczby – dość sympatycznie przez słuchaczy przyjęty. Całkiem nieźle też szła mi i zaczęła się rozwijać realizacja jednego z moich powołań, czyli opieka nad osobami starszymi. W domu relacje też coraz solidniej funkcjonowały, tak samo jak asertywność w pracy. Wszystkie wkładane wysiłki przynosiły proporcjonalny i spodziewany rezultat.

No i co? No i w czerwcu klapa, czapa, przesilenie, zniechęcenie, frustracja, tak jakbym cofnęła się w doświadczeniu o kilka lat. Nie chciało mi się za bardzo samej analizować, co to się porobiło, więc pogadałam z zaufanym człekiem, co by mi zrobił przegląd techniczny i pomógł wykryć, o co kaman. Ale wiecie, jak to nieraz jest – jak nagle się ujawniasz, to nieraz budzi się w kimś od razu ekspert, który bardzo dobrze wie, co ty bardzo źle robisz. Od razu miałam dość, wiadomo.

A MOŻE JEDNAK…?

Zaczęłam więc od klasyki – modlitwa, post, jałmużna. Poszło żałośnie. Zwaliłam na Tuska – od razu było lżej, ale tylko na 3 minuty. No to nie zostało nic innego, jak odstawić wszystko. Akurat zaczynały się wakacje – było mi po drodze wdrażać tumiwisizm. Ale z drugiej strony tak jak bardzo potrzebowałam od wszystkiego uciec, tak samo bardzo tęskniłam za entuzjazmem do wszystkiego. I pytałam się Boga: „czy to wypada mi odpoczywać od Ciebie”? Co to za potrzeba w ogóle, z jakiej kategorii? I jak chcę być z Tobą na wieki wieków i jeszcze amen, jak ja tu separację proponuję po kilku cięższych miesiącach? Od razu wiadomo, że coś tu nie tak. Ale ja też wiem, że On ma taki multitasking, że to ogarnia, chociaż ja póki co nie mam pół słowa odpowiedzi na słynne pierwsze zdanie z Hamleta.

Wakacje się zaczęły, przestałam się o cokolwiek starać i… zrobiło się bosko! Sprawy toczyły się bez mojego nadzoru i kontroli zaskakująco dobrze. O nic nie zabiegałam, niczego nie leciałam ratować, mózg się nie pocił, tylko sączył dopaminowe drinki z palemką. Coś pięknego. Można by pomyśleć „Ej, Karolina, babo jedna, zwyczajnie się przepracowałaś i zwyczajnie fajnie było zacząć odpoczywać”.

Ale to grubsze i z drugim dnem. Bo na pierwszym dnie to ja już umiem w miarę się nie zajeżdżać. Jeżeli regularnie robię sobie raz w tygodniu przerwy w pracy, to jak przychodzi ten „raz” to parkuję, studzę olej, się regeneruję, łapię dystans, łapię przyjemności i potem grzeję dalej. Przepracowanie poznawałam po tym, że jak miałam już wolne, to nie miałam siły rekreacyjnie odpoczywać, tylko padałam na twarz i nic mi się nie chciało. Więc się już nieco nauczyłam manewrować zasobami. W tym wypadku był bohater drugiego planu, którego nazwę „staranie się”. Ciekawe, że „styranie się” tak podobnie brzmi. I mi niedaleko do tego było. Styrana staraniem musiałam w końcu popękać w szwach. Kolejna lekcja. Dobra lekcja.

Przestałam ingerować w rozwój wypadków – oprócz decyzji, co dobrego sobie zjem, w jakie fajne miejsce sobie pojadę i z kim fajnym się spotkam. I, niespodziewanie, to były najlepsze wakacje od dawna. I nie były bez Boga. Bo jak zdjęłam swój roboczy hełm, co mi już na oczy wjechał dawno, to mogłam wreszcie zobaczyć na spokojnie, jakie Bóg fajne rzeczy ciągle robi. I jaki luz daje obserwować to i się radośnie włączać. Bo reakcją na nadużycie nie jest nieużywanie, a właściwe używanie. Nie potrzebowałam wakacji od Niego, ale właśnie z Nim. I dostałam wakacje od Boga 🙂

Dzięki, Bogu!

13 komentarzy

  • Pierwsza część tego tekstu wzbudza we mnie dyskomfort, no bo to takie niezrozumiałe poczucie, że mam się dość nawet Boga. Coś co nie powinno się stać, a jednak się dzieje… Fajnie że ostatecznie okazało się że wcale nie musiałaś od tego Boga odpoczywać, a wręcz przeciwnie, że mogliście „odpoczywać w swojej obecności” 🙂

  • W życiu bywa ciężko, szczególnie jak się człowiek przepracuje i pomimo tego coś dalej nie idzie po naszej myśli. Wtedy miewa się właśnie wszystkiego dosyć i człowiek przestaje widzieć sens w czymkolwiek (może nawet w relacji Bogiem). Wydaje się wtedy, że nie mamy już na nic siły i niczeg nie chcemy. Ale to mija – warto o tym pamiętać. I Bóg o tym wie, ba może nawet tego używa, żeby nas naprowadzić na właściwą ścieżkę w życiu – w końcu trzeba mieć zaufanie i dawać się prowadzić. Mi w takich chwilach pomaga właśnie odpoczynek, zwolnienie i cieszenie się małymi rzeczami (czy przypomnienie sobie o nich). Tak, więc proponuję zapamiętać tę lekcję życiową na przyszłość.
    Tobie Karolino przesyłam przytulaski i przypominam, że jesteś jedną z najfajniejszych/najlepszych osób jakie znam, nawet jak masz wszystkiego dosyć :-). Przy okazji, fajne zdjęcie z żabą 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *