Koń co wystawia język

Małe językowe przygody

Znowu jesteśmy w Hiszpanii i organizujemy sobie życie od nowa. O tym gdzie jesteśmy, dlaczego i jak się tu znaleźliśmy pisał Martin tutaj.

Generalnie jest fajnie, bywa też trudno. Z ważnych rzeczy mamy już gdzie mieszkać, mam gdzie pracować, jedyne czego nam brakuje to nowych znajomych i przyjaciół.

Co ja robię tu?

U mnie jeszcze nie jest najgorzej, bo codziennie przez 8 godzin mam do czynienia z klientami i ze świetnymi, młodymi ludźmi, z którymi pracuję w restauracji. Martin nie ma aż tak fajnie, bo całymi dniami przesiaduje w mieszkaniu z komputerem. Znaleźliśmy w internetach, że w Torrevieja (miasteczko, w którym mieszkamy) ktoś organizuje tzw. language exchange i w zeszłym tygodniu wyciągnęłam Martina z domu i poszliśmy to sprawdzić.

Spotkanie językowe

Z lekkimi trudnościami znaleźliśmy bar, w którym wspomniane spotkania mają miejsce. Weszliśmy. Naszym oczom ukazało się ze 20 osób siedzących w kółku. Średnia wieku? 50 lat. Po mieszkaniu w Zafarraya, przestało mnie to dziwić. W sumie zawsze ceniłam starsze osoby.

Od razu ktoś do nas podszedł i zaczął z nami gadać po angielsku, a później przyszła kobieta i zaczęła po hiszpańsku. Była organizatorką. Szybko znalazła nam wolne miejsca, a te starsze panie i panowie byli bardzo chętni do gadania. Ach nie, panie i panowie to są w Polsce, w USA i UK jest jest Kathy, Alan, David itd.

Po kilku minutach fajnych, luźnych i niekontrolowanych rozmów, głos zabrała organizatorka (Hiszpanka) i zaczęła kontrolować. Nakazała nam przejść do tematu: Which risk would you like to take?

Ryzykowne życie

Ludzie powyciągali z dumą kartki, inni powyciągali telefony a reszta (w tym ja i Martin) zrobiła ze zdziwienia wielkie oczy. Ktoś zaczął czytać mini-wypracowanie po hiszpańsku. Ale w związku z tym, że hiszpański z Anglikiem nie ma po drodze, ciężko było cokolwiek zrozumieć. Później ten co czytał, przeczytał to samo drugi raz, tyle że po angielsku. Tu już było łatwiej i niektóre historie były naprawdę ciekawe, typu, że ktoś tam skoczył ze spadochronem, albo że ma zamiar skoczyć. Albo ktoś inny czytał, że lubi ryzykować, a inni że ryzyko zostawia młodym.

Po czwartej osobie dostałam lekkiej paniki.

No bo co ja im powiem? I ile czasu będę o sobie opowiadać? Przecież moje życie od piętnastego roku życia to jest jedno wielkie ryzyko. A później jeszcze doszedł do tego wszystkiego BÓG. O kurde: BÓG na spotkaniu emerytów na wakacjach czytających z kartki. I co, mam teraz dwudziestoosobowej grupie przypadkowych osób opowiadać jak to BÓG wpłynął na moje ryzykowne decyzje? I najpierw po hiszpańsku a później po angielsku?

Zrobiło mi się duszno, serce zaczęło walić mi jak szalone, myśli i scenariusze kotłować się w głowie. A może powiem to tak, a może nie powiem nic, a może opowiem im przez kilka godzin o swoim intensywnym życiu, nawróceniu i ślubie z Martinem po trzech dniach znajomości. O, dobre! O tym wiedziałam, że chcę przynajmniej wspomnieć, bo jednak mało kto ma taką historię w swoim życiu. No ale, kurde, tutaj przecież Bóg i chrześcijaństwo… I co oni sobie o mnie pomyślą? Że jakaś nawiedzona, nienormalna i z Polski? No tak, z Polski, to pewnie katoliczka.

W międzyczasie jedni kontynuowali beztroskie czytanie z kartek, inni mówili że są tu pierwszy raz i że za tydzień się przygotują. Jak w szkole. Ze 12 osób już się wypowiedziało, a ja nadal walczyłam ze swoimi myślami.

Ratunek

I wtedy cudowna myśl przyszła mi do głowy. Przecież Martin siedzi 4 krzesła przede mną, to zobaczę co on powie a później się pod tym podpiszę. Powiem że u mnie jest podobnie i będzie z głowy.

Trochę mnie to uspokoiło, nawet na chwilę się skupiłam i przestałam się przejmować. Jakaś kobieta, siedząca dwa krzesła przed Martinem mówi, że w 2020 roku jedzie do Egiptu i że z klaustrofobią chce wejść do jednej z piramid. Wszyscy podziwiają. A Martin mi macha ręką i mówi, że wychodzi, bo ma coś jeszcze do dokończenia i że przyszedł tylko na chwilę. Możecie sobie chyba wyobrazić mój wzrok i panikę w tym momencie. A on wstał i poszedł. Tego scenariusza nie przewidziałam…

Przypomniało mi się wtedy, że gdzieś w Biblii jest taki fragment, że będą nas stawiać przed władcami i wtedy Duch Święty powie nam, co mówić. No, ale przecież to nie są żadni władcy i to nie jest żadne przesłuchanie… Jakimś cudem ta myśl, że lecę na spontanie i liczę na interwencję z góry, pozwoliła mi troszkę opanować strach. Przecież zawsze mogłam powiedzieć, że jestem pierwszy raz, że się nie przygotowałam i że I am very, very sorry. Ale czułam że takie rozwiązanie to byłaby porażka.

Nie chciałam się kolejny raz wstydzić tego, który mną kieruje. Miewałam już takie sytuacje, tyle, że dużo mniej stresujące, bo przeważnie w rozmowie z jedną lub dwoma osobami, często lubianymi przeze mnie. I różnie bywało z tym moim przyznawaniem się do Szefa. Przeważnie robiłam sobie potem wyrzuty, że przecież mogłam to powiedzieć inaczej, że przecież prawda leży gdzieś indziej.

Niech się dzieje

Niech się dzieje – stwierdziłam. – Coś tam powiem. Przecież zawsze jak już zacznę, to później leci.

Skupiłam się na czytaniu kartki sąsiada, który właśnie „przemawiał”. Skończył. Ludzie bili brawo. Przestali bić brawo. Czekają na mnie.

No to zaczynam! Głos mi się trzęsie. Słowa mi się mylą, a ręce pocą. Mówię, że jestem Dominika i że mam 25 lat, że mieszkałam już w trzech krajach, że moje życie to jest jedno wielkie ryzyko, że jestem szalona i zawsze byłam, że robiłam bardzo dużo rzeczy, że to były głupie, szalone i niebezpieczne rzeczy.

Jak myślicie, że tak dobrze mi to poszło jak tu jest napisane, i że to było po kolei i składnie, to się mylicie. Dukałam, zapominałam słów i miałam odczucie, że to co mówię jest strasznie chaotyczne. Z tych emocji chciało mi się płakać.

Na szczęście z każdym słowem, stres robił się mniejszy i mniejszy.

Powiedziałam im jeszcze (jakimś cudem), że się nawróciłam i że teraz podejmowanie ryzyka jest łatwiejsze, bo wiem, że cały czas ktoś się mną opiekuje. I wspomniałam też o naszym ślubie (niektórzy nawet zrobili coś w stylu „wow, wow” i pokiwali głowami). Nie wiem nawet jak skończyłam. Ale jak przyszła pora na angielsku to zaczęłam:

– Lets try it in English.

I tutaj poszło już jak po maśle. Zupełnie się uspokoiłam, słowa same się układały i nie przejmowałam się tym czy robię błędy.

Powiedziałam im znowu, że serio byłam głupia. I że robiłam dużo ryzykownych rzeczy, że po nawróceniu się nadal je robię, ale nie są już takie bezmyślne te moje decyzje i że podejmuję je ze świadomością tego, że Bóg czuwa i że pomoże mi ze wszystkimi konsekwencjami. Powiedziałam im o historii z Martinem, tylko zamiast „trzy dni” powiedziałam „trzy lata”. I nikt nie zareagował. A jak się poprawiłam to nie zrobiło to aż takiego wrażenia. Powiedziałam im, że życie bez ryzyka to to samo co śmierć, a ja strasznie lubię żyć, więc będę dużo ryzykować. Dostałam brawa i czytać z kartki zaczęła ostatnia osoba. Stres minął, ale jak czułam się, jakbym siedziała właśnie nago.

Małe językowe przygody

Na koniec pogadałam jeszcze z jednym Włochem, kompletnie na inny temat. A później przyszedł jakiś ktoś i pochwalił mnie jak ja to pięknie mówię po hiszpańsku i skąd ja w ogóle jestem. Odpowiedziałam mu, a on stwierdził że wschodnia Europa ma jakieś nadprzyrodzone zdolności językowe. Faktycznie, w porównaniu z Brytyjczykami, to możemy być z siebie dumni.

Ale ja w tamtym momencie wcale nie byłam dumna ze stopnia opanowania języka hiszpańskiego, tylko z tego, że się przyznałam do tego kim jestem, a bardziej do tego, który mną kieruje.

4 komentarze

Skomentuj mcirek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *