Historia zaczyna się od tego, że moja mama wraz ze swoim mężem postanowiła mnie odwiedzić. Zdarza się to raz na 10 lat, więc od razu nabrało rangi wydarzenia.
PRZYGOTOWANIA
Plan przygotowań był następujący:
– uniknąć wszystkich banałów takiej wizyty,
– posprzątać jak najdokładniej, a najlepiej przed samym przyjazdem, żeby efekt był świeży,
– ugotować jak najsmaczniej (a oni świetnie gotują, więc ciężko zabłysnąć),
– zorganizować jakąś rozrywkę niezależną od pogody, zależną jednak od wieku i kondycji gości,
– no i punkt priorytetowy: przegadać z Bogiem, jak tym razem wykazać się chrześcijańsko.
Kwestie porządkowo-kulinarne ogarnęliśmy w miarę szybko, co jest skutkiem 22-letniego stażu i popełnienia wystarczającej liczby błędów w tym temacie. Od razu uprzedziłam gości, że nie zamierzam myć okien, ale zapewniam niezależną sypialnię z Wi-Fi, balkonem do wychodzenia na dymka oraz pościel upraną wiodącymi markami. No ale gdzieś z tyłu głowy i z przodu serca międliłam temat aplikowania tematu Boga podczas ich pobytu. Bo wiadomo, że to zawsze taaaka okazja. Chociaż ja dużego parcia na ewangelizowanie rodziny to już nie mam. Bo jak ja miałam parcie, to oni wtedy mieli zaparcie. Ale tym razem chciałam, żeby było inaczej. Naturalniej. No i po pełnych pokory konsultacjach w duchu i prawdzie wiedziałam już, co robić – po prostu ich ugościć najlepiej, jak się da. Żeby czuli się komfortowo, żeby mieć dla nich czas i żeby się tym wspólnie cieszyć. Tak zrozumiałam zdanie Boga w tej sprawie, więc „oto ja, służebnica Pańska”, hehe. Da się zrobić.
ODWIEDZINY
No i tak było. Dobre jedzonko, wygodne łóżeczko, ciekawe rozmowy. Nawet popielniczkę z doniczki zrobiłam, żeby im ułatwić uprawianie nałogu, którego osobiście nie znoszę. Pozwiedzaliśmy efektywnie Lublin, nacykaliśmy sweet-foci, no i git. Było wszystko naprawdę fajnie. No ale… wieczorem, chociaż plan szedł jak przećwiczony, jakoś mnie w sercu swędziało, żeby jednak zacząć węszyć „okazję” do wyskoczenia z jakimś chrześcijańskim trikiem. No aż korciło, żeby tak jakoś coś zahaczyć, no cokolwiek. Zwłaszcza, że się zrobił wieczór, jest klimacik ciut refleksyjny już, do kolacji zapaliłam fancy świeczkę, na stole chleb i wino… no ale wytrzymuję. Umowa to umowa.
I kiedy już wstawałam, żeby zacząć ścielić im łóżko, to ktoś włączył kanał sportowy w telewizji. Myślę sobie „spoko, przetrzymam” i uśmiecham się zupełnie szczerze, pytając czy dokroić kiszonych. Adam, mój ojczym (macochę też mam, więc jest trochę jak w bajce), bardzo lubi sport oglądać, więc był to element jak najbardziej pasujący do wyżyn mojej gościnności. Akurat trafiło na walkę MMA. Wiecie, co to jest? Ja już wiem. Faceci naparzają się w ringu otoczonym siatką i mogą się bić rękami, nogami i zębami. Mam z tym tyle wspólnego co z wyliczeniami płaskoziemców, no ale oglądamy. Nazywa się to gala, chociaż stroje chłopaki mają raczej plażowe. Walczył Polak Mateusz Gamrot z Irańczykiem Beneilem Dariushem w Abu Dhabi. Miałyśmy z mamą ochotę od razu pryskać do kuchni, coś pozmywać i pogadać se o tym, dlaczego róż zrobił się nagle taki modny, no ale… zostałyśmy. Zostałyśmy w geście solidarności z naszymi mężczyznami, którzy choć uważnie śledzili krzywdzących się zawodników, to wciąż dostrzegali też naszą obecność, wyraźnie się nią ciesząc. Ja się cieszyłam, że umiem się tak ładnie poświęcać i że po kolacji nikt nie ma wzdęć. Mimo patriotycznych protestów Adama, że „nasz był lepszy”, wygrał ten drugi.
SURPRISE!
I nagle ten gościu bierze mikrofon i zaczyna mówić, a mnie zatyka. Mówi po angielsku i reszta prosi mnie o tłumaczenie. I on mówi coś takiego:
„Moi ludzie w Iranie, wiem, że walczycie. Wiem, że walczycie o wolność. Chcę, żebyście wiedzieli, że modlimy się za was i kochamy was. Istnieje prawdziwa wolność – wolność, której nikt nie może Wam odebrać. To wolność w Jezusie Chrystusie, jedynym Zbawicielu. Nigdy nie zapominajcie o tym.”
Mnie zatkało i wszystkich zatkało. SURPRISE!
Zamknęłam się na chwilę w łazience, żeby się swobodnie nacieszyć tym, jak to niezwykle wyszło. Że trzymałam się zlecenia, żeby nie kozaczyć z tym Chrześcijaństwem. Żeby nic nachalnie, tylko okazywać to wszystko, czego sama od Boga doświadczam – tego, jak On każdego dnia jest gotowy, żeby ugościć, że to wszystko od tak dawna jest gotowe! I że na koniec tego dnia, w najmniej spodziewanym momencie, będąc okazjonalnym tłumaczem zwycięskiego zawodnika gali MMA, mogłam powiedzieć moim bliskim o Jezusie w TAKI sposób.
I to w zasadzie wszystko. Jak to wszystko teraz opisuję, to ciągle robi na mnie wrażenie sposób działania Boga. Tego, jak lubi być z nami w koalicji. Jak fajnie jest coś robić w zaufaniu do Niego, zamiast koniecznie po swojemu. I robić wielkie oczy, kiedy On wkracza do akcji.
Wow, czytając ten tekst widzę, że ty masz Karolino naprawdę duże ciśnienie/parcie na wykazanie się chrześcijańsko i ewangelizację… W sumie, dla mnie też to jest ważne (ewangelizacja w sensie uczenia innych ludzi o Bogu, chrześcijaństwie, itp) – w końu Jezus mówił, żeby czynić uczniami ludzi, a prawdziwi chrześcijanie to najlepsi ludzie jakich w życiu poznałem. Z tym, że już jakiś czas temu zauważyłem, że właśnie często im ktoś ma większe ciśnienie/parcie na ewangelizację, tym gorzej to wychodzi… Tak, więc zazwyczaj najlepiej „wyluzować”, nie spinać się tak, poczekać na dobry moment, pozwolić Bogu działać i prowadzić nas.
W sumie ciekawie jest z tymi naszymi rodzicami biologicznymi, co… Moi rodzice nie są chrześcijanami (zgodnie z moją najlepszą wiedzą). I nie gadamy o tych tematach, bo z moimi rodzicami naprawdę trudno spokojnie i szczerze o tym porozmawiać. Mój ojciec to taki trochę wojujący ateista, a matka taka „niedzielna” katoliczka i zawsze były wojny ideologiczne w domu – za dużo niepotrzebnych emocji i uprzedzeń, a za mało miłości i rozsądku. Poza tym, oni mnie nie uważają za jakiś autorytet z któym można by o tym porozmawiać, więc w sumie nie próbuję już nawet z nimi o tym rozmawiać. Ba, wręcz obawiam się trochę tym rozmów, bo wiem jak one zazwyczaj się kończą. Z drugiej strony super by było, gdyby stali się chrześcijanami i narodzili się na nowo – kocham ich i chcę, dla nich jak najlepiej, ale też myślę, że po prostu fajnie byłoby mieć takich rodziców chrześcijan… Z trzeciej strony, chrześcijanie i Jezus to teraz moja druga (prawdziwa) rodzina :-).
Fajna historia. Dzięki. Pozdrowienia!
Ale jaja…
Ale fajna i piękna historia!!
Ja niedawno gadałam z sąsiadem murzynem co mieszka gdzieś niedaleko, i jakoś weszliśmy na temat Boga. Zbiliśmy piątekę że oboje w niego wierzymy,a później on się zaczął wymądrzać że tyle wersji biblii czytał, że każda jest inna, sprzeczna. Starałam mu się wytłumaczyć że to są różne tłumaczenia i minimalne różnice w tekstach są normalne, ale on mnie w ogóle nie słuchał. No i ja się tak próbowałam an siłę produkować, tłumaczyć co wiem, a on i tak nie słuchał tylko mówił swoje. Zmęczyła mnie ta rozmowa i doszłam do wniosku, że po co gadać ludziom o Bogu skoro nie chcą słuchać. Wie że jestem chrześcijanką, więc jak go Bóg zachęci (bo wydaje mi się że przy nawróceniu konieczne są doświadczenia i zmiany ponadnaturalne) to niech sam do mnie przyjdzie. Co z tego dalej wyjdzie to nie wiem, ale nie mam zamiaru nic nikomu wciskać na siłę. Też tak macie?
Też tak mamy. Że na siłę komuś tłumaczymy:) I tu się przydaje sztuka odpuszczania. Bo jak odpuścicie – będzie odpuszczone…:) niech sam przyjdzie.
Strzępać proch z nóg i iść dalej jak nie słuchają,
albo zmienić temat.
Ja też nie zamierzam nikomu nic wciskać na siłę. Jak widzę, że ktoś jest zainteresowany to rozmawiamy, ale jak widzę, że nie to nie ciągnę tematu na siłę.