Wiem, że będę z Panem w niebie!
Ufność to, czy pewność siebie?
Wklepałam hasło: „pewność siebie”. I internet puchnie od informacji:
- „jak budować pewność siebie, część 1,2,3,4”
- „6 praktycznych sposobów na budowanie pewności siebie”
- „8 filarów wewnętrznej pewności siebie”
- 25 etapów budowania pewności siebie”.
Kto da więcej?
To naprawdę pierwsze pozycje, które mi wyszukiwarka wyszukała, bo od tego ona jest. Internet widzi potrzebę. A internet to okno na świat, który jest pełen ludzi cierpiących na niedowartościowanie, niskie poczucie ego oraz wysokie przeczucie potencjalnych możliwości szkoleniowych.
Czego brakuje?
Samoakceptacja, wiara we własne możliwości, pozytywne nastawienie do innych – to wszystko, co powinni nam dać rodzice zamiast pięćset plus. Minusów tego deficytu jest dużo więcej, a świat nie czeka łaskawie, aż się z naszymi problemami tożsamościowymi uporamy. Lekceważąco pruje sobie naprzód, a życie stacza się dalej.
I znów przetrwali najsilniejsi. Chociaż żaden szczur w tym wyścigu nie ma pojęcia, gdzie jest meta, każdy goni ile ma koni, a wartość tego wszystkiego – zamiast się zbliżać – coraz bardziej ucieka.
Każdy chce być kimś. Ogólnie to znaczy mieć odpowiednią ilość czegoś: tytułów, pozycji (oba określenia nie dotyczą tym razem książek), lokali spółdzielczych, ubezpieczeń katastroficznych, przyjaciół na poziomie, butów w pionie, no i tak dalej, włączcie se dowolny blok reklamowy. Najlepiej by było lekko przelicytować sąsiada. W końcu dał nam przykład Bonaparte jak zwyciężać mamy, a Polacy nie gęsi, że o kaczkach nie wspomnę. Wspomnieć za to warto pawia, co w dumę swój ogon wprawia.
Co wiemy od rodziców
– Wiem, że będę z ciebie dumny – mówi ojciec do syna idącego na kartkówkę z trygonometrii.
– Taka jestem dumna z córci, że już sama gile wysmarkuje.
Od dziecka nas tym faszerują: żeby walczyć o pozycję lidera w czyichś oczach. Jak już najszybciej wiązałam sznurowadła w całej grupie Muchomorków, to chciałam być najlepsza w całym przedszkolu. A potem na dzielni. Niech mnie podziwiają, niech wiedzą, co o mnie myśleć. I się człenio uczy, że życiu nadaje wartość robienie wrażenia na innych.
A czym robimy wrażenie w dwudziestym pierwszym wieku? No już mówiłam, przerwa na reklamy. Co ciekawe, wraz z liczbą osiągnięć rośnie sama pycha, ale poczucie wartości zostaje często nietknięte. I wtedy dawaj, trzeba jeszcze więcej zakolekcjonować i obwieścić mediom społecznościowym, jak dobrze się powodzi, a żeśmy wciąż tacy młodzi. Zazwyczaj jeszcze zawyża się te osiągnięcia. A potem zadziera głowę i zaczyna na innych patrzeć z góry. Drobne zachwiania fundamentów maskowane są nadmierną autoprezentacją.
Duma i pokora
Duma nie przyznaje się do błędów. Dlatego uniemożliwia też korektę. Inni ludzie stają się z czasem zagrożeniem. Bo przecież wybudowaliśmy ten pagórek w oparciu o porównanie z innymi, już uznanymi za sztos ludzkości. Jak gdzieś znajdzie się ktoś lepszy, to ja z automatu jestem gorszy. Więc dalej, zwiększamy dawkę. ”Lustereczko, powiedz przecie….” Aż do przedawkowania. Bo każda zmiana warunków zewnętrznych może to wszystko, co mozolnie usypane, zdmuchnąć w jednej chwili. A im wyżej się wlezie, tym boleśniej się dupsko potłucze: Wieża Babel, Imperium rzymskie, Titanic, Hitler, Stalin, Marylin Monroe.
Oficjalnie nikt bucem być przecież nie pragnie. I to rodzi paradoksy: ciężko zauważyć, że to pycha płuca rozsadza, każdy za to chętnie chlubiłby się pokorą. A to właśnie przyznanie się do dumy jest początkiem pokory. I odwrotnie: podkreślanie swojej pokory jest pierwszym przejawem dumy. I o co tu chodzi? I którędy?
Pewność siebie
Nikomu normalnemu tłumaczyć nie trzeba, że prawdziwa pewność siebie jest super. Do tego dążymy, tym się szczycimy i innych znaczymy. Ale wielu chrześcijan ma lęki w miejscu, gdzie inni noszą wieńce laurowe. No bo tak tego… co z ego? Jak odróżnić pewność siebie od dumy? Tego okropieństwa, którego Bóg nie trawi, którego bogobojnie chcemy uniknąć, tak nam zresztą weź dopomóż co łaska. Boją się ludzie. A gdzie strach tam trzeba z miłością. Mam w tym temacie akurat dobrą książkę. I znów wklepuję hasło. I teraz Biblia puchnie:
- Jana siedem, osiemnaście: „Kto od siebie samego mówi, ten szuka własnej chwały. Ale kto szuka chwały Tego, który go posłał, ten jest szczery i nie ma w nim nieprawości.” I bum!!
- Łukasza czternaście jedenaście: ”Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony”. I cyk!! A teraz miazga:
- Przypowieści Salomona (tego naj-najmądrzejszego) szesnaście osiemnaście: ”Pycha kroczy przed upadkiem, a wyniosłość ducha przed ruiną”.
W psalmach też o tym śpiewają. A u Izajasza jest jedna fajna historia o pewnym upadku Syna Jutrzenki. No też miał problem. Ewidentnie Bóg pychę zwalcza nie tylko u człowieka. Jednak równie ewidentnie jesteśmy dla Niego ważni jak nie-wiem-co. Albo jak wiem-co. Bo sam dał temu wyraz. I jaki wyraz teraz padnie? Jezus. Oczywiście. I tu leży pies pogrzebany.
Na problemy Jezus
Ale zamiast psa odkopywać, bo i po kiego grzyba, lepiej zauważyć, o co Bogu chodzi. Na pewno o to, żebyśmy nie przypisywali sobie Jego roboty – bo to jest właśnie duma. Że to ja sam i że to dla mnie chwała. I nie chodzi też wyłącznie o to, że jest zazdrosny o chwałę, którą nie lubi się dzielić, bo – umówmy się – nie ma z kim. Jest On zbyt wszechmogący jednak, żeby próbować Mu dorównać. Raczej rzecz w tym, że On wie i widzi, co ludzie wyprawiają w celu takim, żeby chwałę dla siebie zdobyć i ją utrzymać. Jaka to męka osobista! Jaka szarpanina, jakie frustrujące życie i popadanie w niewolę kolejnych cudownych obietnic lepszego samopoczucia! Ile w tym wzajemnego lekceważenia się, ile mniejszych lub większych zabójstw na trasie „po trupach do celu”.
A jest alternatywa.
Alternatywa
Alternatywą jest: wartość swego życia zaczerpnąć od Boga.
To nie jest gra w ciemno. Umowa jest jasno napisana. I nie byle jaka krew za to przelana została. Że jesteś Jego dzieckiem, przyjacielem i bratem Jego Syna. No patos się zrobił, no ale nie mogę bez wielkich liter opisać najlepszych rzeczy, jakie nam Jezus załatwił w spółce z (nie)ograniczoną odpowiedzialnością z Ojcem. Odkrycie tego, kim jestem w oczach Boga daje prawdziwą pewność siebie. Prawdziwą, bo ta pewność siebie jest zbudowana na prawdzie, a nieudolne próby nadawania życiu wartości w stylu reklamowych jakości jest zwyczajnym kłamstwem. I to dlatego się nie udaje.
Stąd te wszystkie nałogi u ludzi sukcesu, stąd kliniki chirurgii plastycznej i tomiska myślenia pozytywnego. Żeby być bardziej. Coraz bardziej. A tu się okazuje, że już wszystko załatwione, że nie ma o co się ścigać, że cel osiągnięty. I ja naprawdę rozumiem, ze dla mocno wkręconego zdobywcy to niełatwo sobie to w głowie odkręcić. A co dopiero w sercu. Duma nie pozwala? He, he.
„Nie dostajecie, bo źle się modlicie” – mówi Biblia. Jak ktoś chce być super-chrześcijaninem, żeby zrobić wrażenie na bezbożnym świecie, to też ma problem z dumą.
Na Nim nie zrobisz wrażenia tym, co możesz mieć lub masz. Lepiej uwierz, że już masz gratis to wszystko, co zawsze chciałeś. Gdzie jest boża pewność siebie, to tam ego nie wystaje. Bo „Bóg pysznym się sprzeciwia, a pokornym łaskę daje”.
I trzeciej kategorii nie ma.
Karolino, nie próbuję Cię teraz atakować, ale naprawdę myślę że kiedy piszesz „my” i „nas”, tak naprawdę masz na myśli „ja” i „mnie”. Jakoś tego szalonego parcia na sukces nijak nie widzę. Większość znanych mi ludzi naprawdę woli odbębnić co trzeba i mieć spokój, jak ktoś wkłada dodatkowy wysiłek do pracy to zwykle dlatego, że go coś szczerze interesuje. Nikt też specjalnie nie podnieca się tymi wyznacznikami pozycji społecznej, które wymieniłaś. Towarzysko ludzie rozmawiają o rodzinie, wycieczkach rowerowych, polityce albo grach, nie o markowych ciuchach i przyjaciołach na poziomie.
To może być – i pewnie jest – kwestia innych doświadczeń życiowych, ale właśnie o to mi chodzi. Wydaje mi się, że twój tekst mniej odsłania uniwersalnych prawd a więcej jak się wychowałaś i w jakich środowiskach się obracałaś.
Hej, no piszę o swoich doświadczeniach i obserwacjach, pewnie, że tak. Ale one są nie tylko moje. Rozmawiam z ludźmi, którzy mają/mieli podobnie i było uch wystarczająco dużo, żeby zrobić wpis. On nie ma głosić uniwersalnych, wielkich prawd, jak tak zabrzmiało, to ten komentarz niech będzie dementi:)
Z drugiej strony „odbębnianie co trzeba, żeby mieć święty spokój” może mieć tą samą bazę, co parcie na sukces.
Świetnie, że nie spotkałeś nikogo, kto by się jarał „wyznacznikami pozycji społecznej”, tylko się cieszyć. I nikomu takiemu ten wpis nie będzie przydatny.
Dzięki za komentarz!
W pełni zgadzam się z tekstem. Widzę w pracy jakie jest parcie na sukces i pieniądze. I ta opisana w tekście pewność siebie, którą ja długo postrzegałem jako prawdziwą, a nie taką jaką daje Bóg. Fakt, że jej też się od niedawna dopiero uczę, bo Jezus pokazał mi jak to jest z nią w rzeczywistości. 😀
Nie da się uwierzyć Bogu na słowo, kim jestem w jego oczach, to tak nie działa.
„Nie zobaczycie cudów, nie uwierzcie”
Wiara na słowo nie ma żadnego poparcia w rzeczywistości , natomiast wiara rodzicom którzy zniszczyli dziecku samocene ma poparcie w rzeczywistości.
Człowiek który ma zniszczona samoocenę, raz za razem potwierdza to że jest do dupy swoim działaniem.
Pozdro.
Pozdro też!
No…to zazwyczaj jest cały proces, a nie tam jakieś zdawkowe „Bóg cię kocha”.
Problem z wiarą rodzicom jest taki, że nawet jak już dawno z nimi nie mieszkasz, a rzeczywistość dookoła mówi, że jesteś całkiem fajny, to i tak nie działa. Człowiek nie sprawdza, kim naprawdę może być, bo się na tej fikcji krzywdzącej oceny uwiesił. Więc to nie jest poparcie rzetelne w rzeczywistości, tylko odtwarzanie skażonego schematu. Ale można nie dać się zdefiniować przeszłości, w której dysfunkcynja rodzina narobiła bombardowania. Ja zachęcam, by nie złożyć broni, ale zawalczyć. Bo Jezus o nas zawalczył, żebyśmy mogli się uwalniać od wszyatkich zniewoleń, także pokoleniowych.
Jakub mi zwrócił uwagę na to, że chyba faktycznie są dwie duże grupy ludzi. Jedna ma ciśnienie na sukces (to ci, których dzieci zamęczają się na śmierć po 12 godzin dziennie) i a druga wszystko w dupie (to ci, co tylko chcą, żeby im dzieci przeszły do następnej klasy).
Ale obie grupy, zdaje mi się, mają ciśnienie. Różnica jest tylko w tym jak sobie ustawiają poprzeczkę. Mierne cele to dalej cele. Ich osiągnięcie to dalej sukces a nie osiągnięcie to dalej porażka.
Więc w sumie nie wiem czy to są dwie różne grupy, czy właściwie jedna. Ale cieszę się, że mi Jakub zwrócił na to uwagę. Posiedzę, pomyślę.
Przy okazji zapraszam na audycję na żywo w środę o 21:00, pogadajmy o tym temacie. Bo jestem ciekawy jak to inni widzą.
Karolina, dlaczego człowiek powtarza ten chory schemat, mimo tego że rzeczywistość mówi co innego? dlaczego tak usilnie się tego trzyma, i go broni i żyje tym, mimo że zadajemu mu to ból.
Skąd to się bierze?
Nueraz z wiary, że tak już musi być. Emocjonbe perpetuum mobile: jestem beznadziejny, wuęc nic mi się nie uda poprawić, bo jestem beznadziejny. Nieraz ze strachu przed zmianami, bo ta rzeczywistość, mimo bólu, jest już mu znana. To najbardziej widać w małżeństwach, które się ciągle ranią, ale dalej są razem. Pośrednio też w syndromie sztolholmskim.
Czyli generalnie nie da się tego zmienić, to po co żyć?
Właśnie żyć po to, żeby zmieniać:)