„Kląć czy nie kląć” – to pytanie
większe niż „co na śniadanie?”.
Czym w ogóle jest przekleństwo?
Czy to językowe męstwo?
Czy też sprawa kulturowa,
jakie to są „brzydkie słowa”?
Czy jak człowiek lubi Boga,
to tylko „motyla noga”,
„w mordę jeża „ i „o kurcze”,
albo głoski słowotwórcze
tak, by tylko się nie schamić,
nazwą choroby nie splamić?
Wszelkie zagraniczne „fucki”
tłumaczą – dla niepoznaki –
niby stan lekkiego stresu
u mieszkańców DePeeSu.
Podam tylko dla przykładu
parafrazę: „odejdź, dziadu”.
A przecież słowne znaczenia
co rusz definicja zmienia.
Były wszakże takie czasy,
że nosiło się ku(la)sy
jako atrybut szlachecki.
A te, co nosiły kiecki –
kobietami drzewiej zwane –
czuły się tym obrażane.
A współcześnie część roweru
zniknąć musiała z eteru.
No i Bambo – w przednim członie –
bez zdrobnienia jest w złym tonie.
Skojarzenia źle dobrane
(te powszechnie uważane
za wulgarne) szybko ruszą,
do publicznych kajań zmuszą,
by tłumaczyć pięciolatkom,
że ktoś „urwał nać” tym kwiatkom.
Zatem bardziej o to chodzi,
jaki kontekst z mianem wchodzi:
czy chcesz komuś tym dowalić,
czy do nieba się wyżalić,
gdy nie tylko zawiniłeś,
lecz naprawdę spier… dzieliłeś.
Funkcja mocnego wyrazu
buduje siłę przekazu.
Jezus nieraz suszył głowę,
że to „plemię jest żmijowe”,
a że zwykle miał gadane,
to też „groby pobielane”
wypsnęły się Mu z narracją –
O Boże! Z premedytacją!
W ewangelii Mateusza
autor też temat porusza,
że jak poniżasz wyzwiskiem,
to jakbyś policzek z pyskiem
mu rozwalił, nie nadstawił.
Dalej – ze sterem zestawił
(Jakub w liście) – moc języka,
bo publiczna to taktyka,
nią się głównie obdarzamy
na poziomie ostrej dramy.
Nawet, gdy na „k” omijasz –
intonacją szpilę wbijasz.
Tekstem miłym da się mamić
tak naprawdę chcąc poranić.
Zatem brzydkie nie są słowa,
lecz to, co w ich tle się chowa.
Jak tu kiedyś padną bluzgi,
co was siekną jak świst rózgi,
to mnie najpierw ochrzanicie,
ale potem… wybaczycie?
Bo jak świat się obserwuje,
to niebrzydkich słów brakuje…
To jest rewelacyjne!
Dzięki, Kazik!