lataj wysoko

Ewangelizacja przez koronawirus

Jest taka stara, sprawdzona metoda nawracania ludzi. Można ją opisać w dwóch punktach:

  1. Przestrasz kogoś
  2. Podsuń mu łatwe rozwiązanie

Ta metoda, tak szeroko przetestowana w średniowiecznej Europie, ma wciąż dzisiaj wielu zwolenników wśród księży, pastorów, polityków, sprzedawców, ubezpieczycieli, lekarzy i wielu innych, którzy czerpią z tego korzyści.

Po angielsku nazywa się takich: fearmonger.

Kto to jest fearmonger?

Jeżeli poszukacie tego określenia w wikipedii znajdziecie taką definicję:

Fearmongering albo scaremongering to rozpowszechnianie przerażających albo przesadzonych pogłosek o nadchodzącym niebezpieczeństwie aby umyślnie wzbudzić strach w celu manipulowania ludźmi.

Jak w mordę strzelił pasuje do obecnej paniki związanej z pojawieniem się wirusa COVID-19.

Ale jeszcze bardziej pasuje do tych, którzy wykorzystują okazję, żeby ukręcić coś z tego strachu dla własnych celów.

Ewangelizacja strachem

Wśród nich są „ludzie kościoła”. Nie nazwę ich chrześcijanami, bo nie mam pojęcia czy nimi są. Tak się przedstawiają. Ale w wykorzystywaniu strachu do podporządkowywania ludzi sobie i swojemu światopoglądowi, nie za bardzo widzę podobieństwo do Jezusa. Za to widzę podobieństwo do innej grupy społecznej z czasów opisanych w ewangeliach, którą Jezus krytykował. Oni chętnie rządzili przez zastraszanie: Faryzeuszy.

Ale czy Jezus naprawdę nie rządził strachem? Można z tym dyskutować.

Bo mamy opisany i taki przypadek:

W tym samym czasie przybyli do Jezusa niektórzy z wiadomością o Galilejczykach, których krew Piłat pomieszał z ich ofiarami. I odpowiadając, rzekł do nich: czy myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż wszyscy inni Galilejczycy, że tak ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam, lecz jeżeli się nie opamiętacie, wszyscy podobnie poginiecie.

Na pewno nastraszył tym zdrowo niejednego. A ileż było w jego przemowach odniesień do miejsca, które malowniczo opisywał „tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”? Było tego trochę. Jezus wcale nie unikał mówienia o sądzie, w którym Bóg oceni wartość moralną każdego. I ostrzegał przed tym.

Czy Jezus straszył?

Mimo tych wszystkich tekstów o nieprzyjemnościach, nie sposób uznać Jezusa za fearmongera.

Po pierwsze: proporcje. Pozytywnego zachęcania jest u Jezusa daleko więcej niż negatywnego straszenia.

Po drugie: celem Jezusa, nawet kiedy ostrzegał przed sądem, nie było przyciągnięcie w ten sposób wyznawców. Widać to wyraźnie, kiedy się przyjrzeć tego temu co dokładnie mówił, do kogo i jak. Celem było wzbudzenie świadomości, że wszystko co robimy ma konsekwencje. Także i te złe.

I po trzecie i najważniejsze: kiedy Jezus przedstawiał wizje wywołujące strach, te wizje dotyczyły konsekwencji postępowania osoby, do której mówił. A nie wydarzeń losowych, nieprzewidywalnych, przypadkowych. Związki przyczynowo-skutkowe, logika jego wypowiedzi, była zawsze solidna. Nie wywoływał lęków, które nie miały żadnego logicznego związku z propozycja zostania jego uczniem.

Dobrze też zwrócić uwagę, że dobór tych straszących słów Jezusa, jest naprawdę staranny. Nie tylko, że nie stara się maksymalizować efektu grania na emocjach, ale robi co może, żeby tego efektu w ogóle nie było. Inaczej mówiąc: odwołuje się do rozsądku, nie do emocji.

Bo któryż profesjonalny fearmonger powiedziałby do ludzi, nad którymi pracuje, takie zdanie?

Któż bowiem z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie najpierw i nie obliczy kosztów, czy ma na wykończenie? (…) Tak więc każdy z was, który się nie wyrzeknie wszystkiego, co ma, nie może być uczniem moim.

Toż to zniechęcanie już wstępnie przerażonych ludzi do podejmowania decyzji pod wpływem emocji! W każdej szkole marketingu zostałby za to wyśmiany: przecież po to się właśnie straszy ludzi, żeby na końcu zrobić właśnie „call to action” i zebrać żniwa. Nie wolno po całej tej pracy zniechęcać przed czymś, co jest przecież celem tego całego namawiania! Ten Jezus musiał być ewidentnie niekompetentny jako ewangelizator.

Albo?

Albo miał całkiem inne podejście do całej sprawy.

„Wszyscy umrzecie, nawróćcie się!”

Dlatego, jako naśladowca Jezusa, który go z grubsza zna, lubi i ceni jego metody, nie mam najmniejszego zamiaru wykorzystywać kolejnej masowej paniki (w tym momencie koronawirus), żeby krzyczeć: wszyscy umrzecie, nawróćcie się!

Ale znam takich, którzy to robią, i to całkiem poważnie. I szczerze mówiąc uważam ich postępowanie za obrzydliwe raczej. Bo owszem, wyniki pewnie będą mieli. Tylko, że to są wyniki, które podaje się w liczbach zapędzonych do zagrody owiec, a nie w poziomie trwałego szczęścia człowieka. Te pierwsze oczywiście są atrakcyjne, bo łatwe do mierzenia i prezentacji. Tego drugiego nie sposób nawet zmierzyć, a co dopiero przedstawić jako sukces.

Ale ja, między nami mówiąc, mam te wyniki, mierzone jako liczbę owiec w zagrodzie, w dupie. W samej dziurce – jak mówiła moja mama.

Bo wiem, że Jezus kazał czynić ludzi swoimi uczniami, a nie wymuszać na nich posłuszeństwo. I wiem, że Jezus chce mieć jako uczniów przyjaciół, a nie szeregowców i kaprali. Ani też sprzedawców. I wiemy, jak człowiek zostaje chrześcijaninem: wierzy w to, że Jezus był Mesjaszem i decyduje się oddać swoje życie pod jego przewodnictwo. A nie tak, że przerażony ucieka w panice do pierwszego człowieka, kto mu zaoferuje pomoc. W ten sposób decyzję podejmuje nie człowiek, tylko jego panika. A Jezus chce mieć relację z tobą, a nie z twoją paniką.

Jezusa nie da się kupić. Jezusa nie da się sprzedać. W Jezusa nie da się wmanipulować.

Bo to co się kupuje i sprzedaje ze znakiem towarowym „Jezus” w środku zawiera tylko pastora, księdza, kościół, ideologię, organizację. Kupując więc Jezusa od sprzedawcy, który złapał cię na emocje niczym rybę na haczyk, wierzysz wcale nie w Jezusa. Wierzysz w tego sprzedawcę.

Nie dziw się więc, kiedy zorientujesz się jak już emocje opadną, że Jezusa w twoim życiu nie ma. Za to jest pełno pastora, księdza, kościoła, ideologii i organizacji.

Wirus trzeźwości

Ale prawdą jest, że nowy wirus (mimo że w porównaniu z zarazami z przeszłości to on raczej wrażenia nie robi) to dobra okazja, żeby otrzeźwieć. Przypomnieć sobie, że śmierć na ciebie czeka. I siedząc zamknięty w domu w masce na twarzy nie unikniesz smutnych konsekwencji swojego życia: kaszlu, braku towaru w sklepach, samotności, śmierci. To naturalna część życia człowieka, której dzisiejsze zakłamane społeczeństwo bogatych krajów postanowiło po prostu nie zauważać.

To taki praktyczny, konsumpcyjny ateizm uprawiany przez większość co bardziej cywilizowanych ludzi. Nie jest on wcale wyrazem przekonania, że Boga nie ma. On jest wyrazem odkładania problemu bycia człowiekiem na kiedyś-tam. Jest sposobem na udawanie, że będziemy żyć zdrowi, szczęśliwi. Że jak zabraknie pieniędzy, to uratuje państwo. Że jak zabranie zdrowia, to uratuje lekarz. Że jak będzie coś nieprzewidywalnego, to uratuje ubezpieczenie.

Nie, nie uratuje.

Ta wirusowa panika w bogatych krajach obnaża zakłamanie ludzkości. Bo wyjaśnić jej skalę można tylko psychologicznie: wszyscy dostali nagle w twarz świadomością, że wcale nie jest bezpiecznie.

Ci, którzy wiedzieli to od dawna, śmieją się.

Ci, którzy nagle się zorientowali, oburzają się na tych co się śmieją.

Bez ubezpieczenia

Ale prawda jest taka, że najpiękniejsze gwarancje bezpieczeństwa i zapewnienia panowania nad sytuacją, wspierane przez Rząd, Państwo, Naukę, Lekarzy i inne współczesne świętości, upadają jak domek z kart w obliczu pierwszego z brzegu zagrożenia.

To było do przewidzenia. Ale zadziwiające jest to jak łatwo to poczucie bezpieczeństwa prysło. I jak niewielkie zagrożenie wystarczyło.

Powinno nas to wszystkich nauczyć ile te gwarancje są warte. I uświadomić nam najbardziej podstawową prawdę o człowieku: że nigdy nie jest bezpieczny. I nigdy nie był.

I dlatego – nie poddając się przygnębieniu ani panice – człowiek, żeby osiągnąć w tym z natury niepewnym życiu spokój i szczęście, musi zabrać się za poszukiwania sensu, celu i powodu. Jeżeli dotąd tego nie zrobił.

Tak, musi. Ale wiem, że tego nie zrobi. Z tego powodu, o którym Biblia mówi z tak brutalną szczerością: ludzie kochają kłamstwo. Jest po prostu wygodniejsze.

Ale nie wszyscy. Nie wszyscy!

I do tych nie-wszystkich kieruję ten wpis i ten blog, z zachętą do szczerych poszukiwań.

5 komentarzy

  • Bardzo mądry tekst Martinie. Ja dodam tylko, że:
    „1. Przestrasz kogoś
    2. Podsuń mu łatwe rozwiązanie”
    te obydwie metody przytoczone powyżej są gówno warte, gdyż Bóg i Jezus nie są idiotami. I na pewno potrafią poznać kiedyś ktoś w coś naprawdę wierzy, a kiedy mówi to co chcesz usłyszeć np. ze strachu, albo bo tak ci wygodniej. Tak między innymi powstają właśnie pseudo-chrześcijanie. Acha i nakłanianie ludzi do zmiany wiary np. przez strach , tortury czy oszustwo, to moim zdaniem grzech i generalnie wkurzanie Boga i Jezusa. Dam sobie głowę uciąć, że tego Bóg ani Jezus by nie chciał (w każdym razie nie ten z Biblii którego już trochę sam poznałem).

    I nie sposób się też nie zgodzić z tym, że wszyscy kiedyś umrzemy i może czas najwyższy zmienić swoje życie na lepsze, czy bardziej sensowne, czy coś znaczące, a na pewno takie którego nie będziemy potem żałować i się wstydzić na samym końcu…

    Przy okazji, zostałem ostatnio wielokrotnie zbluzgany za śmianie się z koronawirusa i śmierci. Wiem, jestem straszny :-P.

    Pozdrowionka!

    • No ja też, straszliwie ludzie tego nie lubią, że się czegoś aż tak strasznego nie boję.
      Zresztą jest prawdopodobne, że się tym w końcu zarażę. I ty też. Może już się zaraziłem? Nie znoszę mieć gorączki i tak dalej. Ale to tym bardziej powód, żeby się śmiać teraz. Bo jak nie to kiedy? Jak się ma gorączkę to trudniej się śmiać.

      A co do metod, to zależy co kto chce osiągnąć. Dla kogoś kto chce po prostu zbierać sobie lojalne stado, mogą być całkiem wartościowe.

      • Nie ma co Martinie, trza czekać na śmierć jak to stwierdziłeś w ostatnim odcinku Revolucion (tak to się pisze…?) – w końcu koronawirus i tak nas wszystkich zabije ;-). Umrzemy z uśmiechem na ustach i może z flaszką pod ręką (przynajmniej co niektórzy) :-P.

  • Martin. A czy ja, czyli człowiek ktory zmienil priorytety w zyciu, moze sie uważać za czlowieka który wybral w pewnym sensie lepsza drogę?
    Jak kazdy czlowiek, mam potrzeby, pragnienia, marzenia. Przez wiele lat cisnalem w tym kierunku, tylko to sie liczyło. Od jakiegoś czasu powiedzialem ze wierze w Ciebie Jezusie. I zrobisz jak uważasz. Wiesz ze mam pragnienia, marzenia ale Twoja wola w tej kwesti.
    Po czasie zauwazylem ze zaczalem doceniac siebie, widze ze stres schodzi.
    Dalej mam marzenia, pragnienia, realizuje to. Różnica polega na tym ze w tym wszystkim dalem Bogu ostatnie slowo, zaufalem mu. Wyluzowalem wewnętrznie.
    Skupilem sie na nim, moze nie zawsze mi to wychodzi, ale staram sie.
    Przestalem pragnac cos ponad Boga i szufladkujac go to roli robola.

    Czy taki czlowiek moze o sobie powiedziec ze zmienil priorytety, zycie, pęd swojego zycia?

    • No a któż ci zabroni?

      Sam odpowiedziałeś na swoje pytanie. Jeżeli ci lepiej, szczęśliwiej, więcej żyjesz i pełniej to znaczy, że droga jest lepsza. Rzeczywistość i czas powinny być miernikiem tego czy dobrze wybieramy czy źle.

      I wbrew temu co ludzie myślą, Biblia wcale nie mówi, że dopiero po śmierci możemy poznać wyniki naszych wyborów. Wcale nie. Dla tych co poszli za Jezusem życie wieczne zaczyna się już teraz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *