Hej,
Piszę to prawie w Walentynki, ale to akurat przypadek. Ale za to nie przypadkiem trafiłam na list do Efezu. Ten drugi, z Apokalipsy. Pełen pochwał za „działalność gospodarczą”, ale z zarzutem porzucenia „pierwszej miłości”.
No i zaczęłam wspominać, jak to było na początku: ten zachwyt, zaangażowanie, wzruszenia, emocje, pasja, cała tak zwana gorliwość (to słowo naprawdę tutaj pasuje, nawet w XXI wieku). Pamiętam ten stan zakochania, gdzie ciągle myślisz o Nim, chcesz o Nim gadać, z Nim przebywać, gapić się na Niego z tym rozanielonym uśmieszkiem chodzącego pośród chmur amorka. Dobrze to całkiem wspominam, choć tak mało towarzyszyło mi świadomości, rozsądku no i, trzeba przyznać, prawdziwej miłości też. Niewiele decyzji było przemyślanych, płynęło duchowe flow, a jego nurt niósł mnie z prądem fazy neofickiej.
Z czasem, jak w każdej porządnej relacji, trzeba było wziąć się do roboty, żeby coś wynikło z całej sytuacji. I list do kościoła w Efezie o tym mówi, że naprawdę niezłą masę roboty można wykonać i dostać pochwałę z samej góry. Tylko czemu to „ale”… Czemu wracać do tej nieproduktywnej fazy, gdzie głównie wyznaje się miłość i ośmiesza przed innymi braniem tego aż tak serio? Przecież to DECYZJA o miłości i praktykowanie jej przez wspólne działanie to ta lepsza, dojrzalsza strona bycia w związku. Wydaje się też pożyteczniejsza oraz stabilna. Więc czego się tu czepiać?
Kolejny akapit zaczynam po dłuższym przemyśleniu sprawy, wierciła się we mnie na różne strony. Ale chyba już łapię, przynajmniej na tym etapie. Zdarza się tak, że nawet jak kogoś kochasz i chcesz dla niego dużo zrobić, to w pewnym momencie możesz stracić go z oczu. Że praca dla tej osoby przesłania samą osobę. W moim małżeństwie potrafiłam – w moim mniemaniu – tak dużo nieraz zrobić dla męża: ugotować ulubiony obiad, posprzątać dom, wyprasować mu ubrania, kupić jakiś upominek… A on wolał, żebym z nim po prostu posiedziała, pograła w grę, była blisko. Potrafiłam naprawdę dużo wymyślić rzeczy, którymi mogę się zająć dla niego i nawet już nie potrzebowałam go pytać, czego ode mnie potrzebuje – stawałam się w tym zupełnie niezależna. Zaczęło to nawet zabierać tą przestrzeń, która należała się relacji, czyli aktywności obustronnej. I Bóg o tym przypomina, przestrzega przed tym. Żeby nie wypaliło się coś, co powinno być stale odświeżane, żeby nie doszło ani do nudnej rutyny, ani wypalenia zawodowego. Bo wtedy to, co powinno być pierwsze, schodzi na drugi plan. A pierwsze powołanie jest do społeczności z Nim, czyli podstawowego traktowania tego, co codziennie mamy wspólne. A z tego wyniknie cała reszta.
Ja uważam, że występowanie tej pierwszej miłości jest bezpośrednio powiązane z byciem po prostu dzieckiem. Nie bez powodu Jezus o tym mówił. Bo jak autentycznie lubisz Boga i w trakcie tej relacji nie tracisz tej swojej dziecięcości, to całe to chodzenie w chmurkach, wpatrywanie się i emocje zostaną. Błogosławiony ten, który umie dorosnąć, pozostając przy tym dzieckiem, bo ten będzie umiał kochać dojrzale, ale i całym sercem.
Jest taka jedna piosenka, która jest moją ulubioną i jej tekst świetnie oddaje relację z Bogiem:
https://www.youtube.com/watch?v=Gena0IvEb98
Hej Damian, fajnie, że podzielileśsie swoim spojrzenie na sprawę.
A tobie się udaje zachować tą dziecięcość w gąszczu coraz bardziej „dorosłych” wyzwań? Chodzi mi o to, czy to poglady już z życia bardziej, czy z przemyśleń:)
Chyba coś pomiędzy. Bo pracuję już parę lat, ale niedługo przeprowadzka na swoje – będę miał nowy level, żeby zweryfikować.
Dobry level!