Dlaczego jestem gruby?

To było pod koniec 2010 roku, gdy studiowałem w Poznaniu i mieszkałem w pokoju u Pana Edwarda. Było to krótko po moim nawróceniu się. Miałem wtedy różne przeżycia i nie potrafiłem jeszcze rozpoznać, co jest od Boga, a co nie.

Brałem kąpiel, podczas której oświadczyłem Bogu, że oddaję mu swoje ciało. Po chwili naszła mnie szalona myśl, by wyjść z wanny nago na korytarz. Chciałem to zrobić, ale się bałem. Usłyszałem:

Przecież oddałeś mi swoje ciało.

Ten argument najwyraźniej do mnie przemówił, bo po chwili byłem już za drzwiami mieszkania Pana Edwarda.

Zszedłem na dół, wyszedłem z klatki i przeszedłem chodnikiem do klatki obok. Wszedłem jakoś przez drzwi i ruszyłem do góry. Okazało się, że klatki się łączą. Trafiłem więc z powrotem do domu.

Dzisiaj się okazuje, że nie było to całkiem bez sensu. Chyba tylko dzięki temu wydarzeniu przypomniało mi się, co wtedy powiedziałem Bogu.

Gdy po paru miesiącach trafiłem do szpitala, a potem brałem psychotropy, zacząłem tyć. Tyć na potęgę. Utyłem tak, że po krótkim czasie miałem 30 kilo nadwagi.

I mam do dzisiaj.

Dopiero teraz połączyłem fakty. Oddałem Bogu swoje ciało, a on przez zbieg wydarzeń doprowadził mnie do takiego stanu.

Musi być w tym jakiś sens. Widocznie tak ma być.

I nie, to nie jest tak, że mogę sobie wymyślić, że od teraz się odchudzam i za rok będę chudy. O nie! Po pierwsze, próbowałem. Próbowałem nie raz. Po drugie, wchodzi tu w grę kolejna deklaracja.

Otóż ja jestem chrześcijaninem. To oznacza, że oddałem Bogu swoje życie. Czyli mam zajmować się tym, co on chce, a nie wymyślać swoje zajęcia.

Nie podoba mi się parę rzeczy w moim życiu. Nie podoba mi się moja praca. Nie podoba mi się, że nie mam dziewczyny. Ale dotarło do mnie niedawno: jeśli siedzę w pracy, której nie lubię, a wcześniej oddałem Bogu życie, to:

Musi być w tym jakiś sens. Widocznie tak ma być.

Bo życie to coś więcej niż pokarm. Życie to seria wydarzeń. Życie to historia, którą pisze Bóg. Bóg panuje nawet nad kleszczami, na co też mam historię i wiele potwierdzeń.

Kiedyś myślałem, że rzeczywistość składa się ze świata i z ludzi, którzy po nim chodzą. Ludzi, którzy są obiektami w przestrzeni, jak drzewa lub kamienie. A w życiu może zdarzyć się wszystko, bo rządzi nim ślepy los. Dlatego też wszystkiego się bałem.

Dzisiaj wiem, że rzeczywistość to jest moje życie, które ma swojego reżysera oraz życie drugiego człowieka, które też ma reżysera. I tak pomnóż przez 7 miliardów. A świat to jest przestrzeń wspólna służąca do wchodzenia w interakcje między ludźmi. Dlatego też boję się coraz mniej, bo wiem, że nigdy:

– nie zachoruję
– nie będę miał wypadku
– nie okradną mnie
– nie zgubię czegoś
– nie wbije mi się kleszcz
– nie zdarzy się nic złego…

…jeśli Bóg mi tego nie zrobi. A jeśli zrobi, to:

Musi być w tym jakiś sens. Widocznie tak ma być.

Martwiłem się nieraz o swoje zdrowie. Co to będzie ze mną, jeśli nie schudnę? Kondycję mam słabą i w ogóle.

Ale Bóg zdaje się nie przejmować wcale moim stanem zdrowia. On to po prostu olewa. I chyba ma rację, skoro może zrobić wszystko w każdym czasie.

Dlatego i ja przejmuję się tym coraz mniej.

Poprosiłem kiedyś Boga, żeby był moim trenerem. Dał mi do zrozumienia, że najpierw powinienem nauczyć się lepiej rozpoznawać jego głos i wykonywać jego polecenia.

I tak pragnę zakończyć tę notkę bez morału. Może nie wszystko rozumiem. Nie wiem, jaki sens ma to, co Bóg robi. Ale wierzę, że się dowiem i ufam Bogu, że wie, co robi.

2 komentarze

  • To jest stały dylemat praktycznego życia z Bogiem: ile robię ja, ile robi Bóg.

    Wielki problem się z tego bierze, bo są tu dwa ergonomiczne, wygodne rozwiązania problemu i oba szkodzą. Pierwsze, kiedy człowiek chce kontrolować absolutnie wszystko w swoim życiu a to nie zostawia Bogu miejsca na jakiekolwiek działanie. Drugie, nie mniej szkodliwe, to stwierdzenie, że Bóg zrobi wszystko za mnie, co się szybko staje zachętą do lenistwa i usprawiedliwianiem strachu przez ryzykiem i odpowiedzialnością. Taki człowiek staje się całkowicie pasywny i w skrócie bezużyteczny.

    Rozwiązaniem tutaj jest nie kompromis ani szukanie balansu, ale robienie obu rzeczy na raz na sto procent.

    Patrząc na bohaterów biblijnych, którzy byli blisko z Bogiem – Dawid, Jakub, Abraham – widać, że mieli mnóstwo własnej inicjatywy. Większość rzeczy w życiu robili z własnej inicjatywy, a nie jako bierni wykonawcy poleceń, a tylko w nielicznych, szczególnych przypadkach, Bóg wymagał dokładnego wykonania, punkt po punkcie. Nawet kiedy Bóg dawał polecenia dowódcom, wydawał je bardzo ogólnie: „zdobądź miasto”. Ale nie mówił jak, nie dawał rad w zakresie uzbrojenia, zaopatrzenia, czasów i miejsc.

    Ludzie więc, którym dobrze szło z Bogiem, byli aktywni a nie pasywnie. Szukali woli Boga – jak Dawid – i byli gotowi na korekcję każdego planu, ale plany wychodziły z ich inicjatywy.

    Paradoks Dawida, który zwyciężył Goliata, polega na tym, że wszyscy czekali na jakiś cud czy głos z nieba, a jeden Dawid nie czekał na nic, tylko wziął się za robotę.

    I kiedy popatrzymy na Biblię, widać że lepiej na tym wychodzili ci, co przejawiali inicjatywę niż ci którzy czekali. Bo nawet jeżeli głupio robili i popełniali błędy, to Bóg mógł ich skorygować a oni mogli się uczyć, a pozostali zostali tą milczącą większością, o której nikt nigdy nie napisze w żadnych książkach.

    Więc myślę sobie, że bardzo dobrym podejściem jest czekać na instrukcje od Boga. Pytanie tylko: co w międzyczasie? Ten międzyczas to 99% naszego życia. Kościoły sugerują, że to ma być 99% spędzone na bezużytecznej bierności i powtarzalnej rutynie, to ja mówię: a niby dlaczego? Czy Bóg gdzieś zabronił inicjatywy? Czy ci chrześcijanie, którzy skutecznie pozbyli się 20 kg wagi, zrobili to tylko na skutek głosu z nieba? Nie znam takiego przypadku, ale znam przypadki, kiedy im się to udało, bo mieli dobry plan, wiarę w powodzenie i konsekwencje w wykonaniu. I zwykle mieli jakąś pomoc w tym, żeby mieć dobry plan, wiarę w powodzenie i konsekwencje w wykonaniu.

    Czy Bóg ma coś przeciwko temu żeby mieć dobry plan, wiarę w powodzenie i konsekwencje w wykonaniu? Czy protestuje kiedy się poprosi kogoś o pomoc w tych rzeczach? Ja uważam, że się z tego szczególnie cieszy.

    Bo przecież całe to chrześcijaństwo ma na celu robienie z nas lepszych ludzi, samodzielnych i użytecznych. Bo tylko z samodzielnym można mieć relację a tylko użyteczny może być sługą, to połączenie to esecja bycia biblijnym chrześcijaninem.

    Takie ja mam przemyślenia tutaj.

  • „Otóż ja jestem chrześcijaninem. To oznacza, że oddałem Bogu swoje życie. Czyli mam zajmować się tym, co on chce, a nie wymyślać swoje zajęcia.”
    Ok, ale przecież nie jesteś robotem, który tylko czeka na kolejne instrukcje od rana do wieczora. Bo co, pytasz Boga czy masz umyć zęby dzisiaj czy nie…? Czy już masz zrobić kupę czy jeszcze nie…? 🙂 Możesz też sam myśleć i sam wybierać zajęcia i ogólnie cieszyć się życiem. Ba ja widzę że Bóg nam daje sporo wolności i docenia nasze własne inicjatywy i samodzielność (może też są częścią jakiegoś planu? :-)). Ja tak robię i mam raczej dobre owoce. Tylko nie zapominam nigdy, że zawsze przede wszystkim jestem chrześcijaninem. I patrzę/słucham co się Bogu podoba i w czym mnie wspomaga, a w czym nie. I jestem ogólnie szczęśliwy i mam fajne życie, a zarazem pożyteczny.

    „Musi być w tym jakiś sens. Widocznie tak ma być.”
    Może jest, a może nie. Ale faktycznie życie to nie tylko radość i dobre samopoczucie. Czy jakieś odchudzanie się. Czasem jest ciężko i pewne rzeczy trzeba wytrzymać, czy przez nie przejść. Bóg jest z nami i o nas nie zapomina, a po śmierci czeka na nas lepsze życie :-D.

    A jaki morał na koniec… Hmmm, może taki, że bądź przede wszystkim pożyteczny (jak Jezus) i ciesz się chwilą 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *