Rok szkolny 2019/2020 zaczął się w Polsce od krzyża.
Na początku września 60 tysięcy ludzi przybyło na lotnisko do Włocławka (drugie tyle się zbierało po całej Polsce), żeby zachęcić się do „wspólnej walki z grzechem„, posłuchać o „masowym odejściu od wiary” oraz „stojąc pod krzyżem uczyć się od Jezusa wielkodusznego miłosierdzia„.
Nie wiem, nie rozumiem, nie znam się.
O co tu chodzi?
Ja pojmuję Boga po ludzku, zwyczajnie, codzienno-życiowego. Więc niech mnie nikt nie pyta co to znaczy „stać pod krzyżem„, bo nie mam pojęcia. Wątpię, że chodzi tu o dosłowne stanie pod konstrukcją z dwóch desek, jednej krótszej, drugiej dłuższej. Łatwo się domyślić, że chodzi o obraz, przenośnię, ale jaką? Nie potrafiłbym przetłumaczyć na ludzki język znaczenia tej przenośni, bo to jedna z tych rzeczy, które brzmią prawidłowo, brzmią dobrze, brzmią słusznie, ale nikt nie potrafi powiedzieć co to konkretnie znaczy.
Jedyne co mi przychodzi do głowy, kiedy czytam relację o wydarzeniu we Włocławku, jedyne co konkretnego i zrozumiałego potrafię znaleźć „na chłopski rozum” to powtarzający się między wierszami apel:
Słuchajcie księży. We wszystkim. Zawsze.
Bo oto dosłowny cytat z przemawiającego na konferencji mówcy:
„Trzeba zrozumieć, że zły duch chce oddzielić ludzi od kapłanów, to jest wojna przeciw kapłanom, bo jak ludzie odwrócą się od kapłanów, to nie ma sakramentów”
A więc wojna!
Znowu po ludzku patrząc, nie wiem po co komu sakramenty. Podobno o Boga chodziło, nie o sakramenty. Ale jeżeli te magiczne rytuały rzeczywiście są aż tak potrzebne, to faktycznie nie ma wyjścia.
Biorąc to wszystko do kupy zaczynam rozumieć czym jest ten przenośny krzyż: krzyż to kapłan.
Krzyż to… ksiądz?
Nie sposób tego inaczej zrozumieć: wszędzie gdzie mowa o krzyżu, chodzi w rzeczywistości o wiarę, oddanie i pełne posłuszeństwo wszechmocnym, wszechwładnym i niezastąpionym kapłanom.
Nowego znaczenia nabiera teraz wyrażenie: „Polska pod krzyżem”…
Problem w tym, że w rzeczywistości człowieka, który na co dzień żyje z Bogiem na wzór pierwszych chrześcijan, ani sakramenty ani kapłani nie są do niczego potrzebni!
Bo tak konkretnie: to po co mi te wszystkie świętości i rytuały? Czy bez nich Bóg mniej chętnie ustawia zbiegi okoliczności? Czy mniej zmienia nastawienie ludzi do mnie z niechętnego w przychylne? Czy przestaje bronić mnie przed wrogami, a godzić z przyjaciółmi? Czy nie leczy, nie pociesza, nie uczy, bo nie odprawiłem czegoś w odpowiedni sposób, przez certyfikowanego eksperta?
Moje doświadczenie z ostatnich 25 lat mówi co innego. Nie jest ono co prawda żadnym dowodem naukowym, ale dla mnie jest wystarczająco przekonujące. Ba, jest najbardziej przekonujące, bo jest moje, z pierwszej ręki, na własne oczy widziane, na własnej skórze odczuwane.
Tak samo jak twoje doświadczenie jest najbardziej przekonujące dla ciebie. Będzie i w tym przypadku – jeżeli tylko zaryzykujesz i spróbujesz nowego podejścia: zamiast leżeć pod krzyżem, żyj jak pierwsi chrześcijanie!
Pierwsi chrześcijanie – cóż za prymitywy!
Owszem, jest w tym coś nieprzyjemnie prymitywnego. Jak na człowieka z umysłem premium, klasy AAA, moje postrzeganie Boga razi prymitywnością. Zamiast wgłębiać się w uczucia religijne (niech żyje Urząd Ochrony Uczuć Religijnych), zamiast studiować teologiczne niuanse rozmaitych teodycei, zamiast rozpatrywać subtelne odcienie wieloznacznych słów z Nowego Testamentu w oryginalnej grece, to ja, jak ten ostatni prymityw, jak jakiś Ferdynand Kiepski skrzyżowany z 8-letnim fanem Harrego Pottera, testuję na sobie niestandardowe sposoby na życie, przed którymi wszyscy ostrzegają. I dlaczego? Bo liczę na to, że mój niewidzialny wszechmocny przyjaciel, za pomocą odpowiedniego zbiegu okoliczności lub nawet cudu, uczyni niemożliwe możliwym! A w razie jakbym się okazał szczególnie głupi, uratuje mnie przed tymi wszystkimi niebezpieczeństwami życia, z których ja – pijane dziecko we mgle – nie zdaję sobie nawet sprawy. A do tego wszystkiego twierdzę, że istnieją skuteczne metody komunikacji z tym Bogiem. W obie strony.
I najbardziej nieakceptowalny dla wszystkich dookoła mnie jest nie fakt, że zachowuję się jak głupek, ale fakt, że mi to działa. Że działa doskonale, zaskakująco i są trwałe dobre skutki. I że to nie wypadek w statystyce, bo działa to non-stop przez 25 lat.
Przestałem się więc dziwić, że tak rzadko ludzie pytają mnie o szczegóły moich przygód życiowych. Tak samo jak nie dziwi mnie, że tak rzadko czyta się o życiu innych chrześcijan, którzy daleko bardziej spektakularne niż u mnie noszą ślady interwencji Boga na swoim życiu. To ich pierwszo-chrześcijańskie, dziecięce, prostackie podejście do Boga, przyniosło te widoczne w faktach efekty.
Zbyt dokładne przyjrzenie się życiu takich osobników jak Sam Childers zmusza do zaakceptowania prostej, bezpośredniej drogi do Boga jako najbardziej realnej. Nie sposób zwalić wszystkiego na zbiegi okoliczności, biorąc pod uwagę jak długo to trwa i jak bardzo niedoskonali (delikatnie mówiąc) są ci, którzy tą drogą idą.
Dlatego lepiej się nie przyglądać.
Zamiast więc szukania Boga rzeczywistego i realnego, tysiące ludzi czujących potrzebę obcowania z Bogiem, przyszło na wielką konferencję aby oddać część i chwałę kapłanom Kościoła Katolickiego. Uważają, że w ten sposób oddają cześć i chwałę Bogu, który (w ich przekonaniu) tego właśnie od ludzi oczekuje.
Ale to nie jest główny powód. Główny powód jest taki, że ludziom się to po prostu podoba.
Co w ofercie?
Wiernym podoba się, że ktoś zamiast nich zajmuje się ich życiem wiecznym. Podoba im się styl, klimat i magia tego wszystkiego: te złote szaty, te magiczne obrzędy, ten dostojny język. Ach, jaka szkoda, że msza nie jest wciąż po łacinie! Co prawda nikt słowa nie zrozumie, ale jak by poprawił się klimat!
Podoba im się zapach kadzidła i światło witraży. Podoba się zapach świec wieczorem i styl pieśni, przywołujący tęsknotę za czymś wielkim, świętym i niepojętym. Podoba się niesamowicie poczucie uczestniczenia w czymś magicznym i czarodziejskim, wciąga bycie prowadzonym za rękę przez Wielkiego Czarodzieja w sutannie w niezwykły świat Czarów i Magii – i to po tej dobrej stronie mocy, oczywiście.
I niezależnie od tego czy to wszystko jest fikcją czy nie, wewnętrzne doznania czynią ten teatr realnym dla tego, kto w nim uczestniczy.
I jak każdy teatr, jest to rzecz niezwykła i piękna. Tyle, że jest jedna smutna i przygnębiająca sprawa w tym wszystkim: nie ma Boga. Bo przecież to tylko teatr, a nie życie: Bóg nie jest tu w ogóle do niczego potrzebny. Przeciwnie, taki Jezus zepsułby to wszystko swoimi niespodziewanymi, niekontrolowanymi, szokującymi społecznie zachowaniami.
Jego miejsce zajął więc kto inny: kapłan.
Kapłan zamiast Jezusa
Paradoks trudny dla mnie do strawienia polega na tym, że głównym wątkiem połowy listów Nowego Testamentu, jest wyjaśnienie dlaczego ofiara Jezusa uczyniła kapłaństwo niepotrzebnym. U chrześcijan istnieje kapłanów nie ma sensu, bo nie ma potrzeby żadnego pośrednictwa. Chrzcić może każdy, spowiadać każdy, w ślubach asystować każdy, modlić się, uzdrawiać, prorokować, ba, nawet wyrzucać demony może każdy, kto wierzy w Jezusa. I to nie teoria: sam to robiłem. A zaprawdę powiadam wam: księdzem nie jestem, żadnego kursu nie skończyłem, certyfikatu egzorcysty nie mam, a mimo to demony sobie poszły i już nie wróciły. Zupełnie tak, jak mówi Biblia, ale zupełnie inaczej niż powszechnie się wierzy.
Tak to wszystko ładnie (może ciut za poetycko jak na chłopski rozum) podsumował autor listu do Hebrajczyków:
Mając więc arcykapłana wielkiego, który przeszedł przez niebiosa, Jezusa, Syna Bożego, trwajmy mocno w wyznawaniu wiary. (…) Przybliżmy się więc z ufnością do tronu łaski, abyśmy otrzymali miłosierdzie i znaleźli łaskę dla /uzyskania/ pomocy w stosownej chwili.
[Heb 4:14 – Heb 4:16]
Do „tronu łaski” mogli oczywiście przystępować tylko kapłani. Ale nie ma niczego dziwnego, że ten tekst jest kierowany nie do kapłanów, a do wszystkich wierzących w Jezusa, bo w jego nowej rzeczywistości wszyscy są kapłanami. I zgodnie z tym założeniem żyli pierwsi chrześcijanie.
Tymczasem w polskiej rzeczywistości, kapłani dalej istnieją i mają się świetnie, mimo że do niczego potrzebni już nie są. Zostaje więc tylko pokręcić głową i zadawać retorycznie pytanie: dlaczego ludzie nazywający się chrześcijanami nie chcą zaakceptować chrześcijaństwa?
Czego chce zły duch?
Czy to więc zły duch chce oddzielić ludzi od kapłanów? Jeżeli to prawda, to pierwszym z tych „złych duchów” byłby sam Jezus. To on zlikwidował raz na zawsze kapłaństwo, ustanawiając siebie samego arcykapłanem i (jak raz po raz powtarza Biblia) dając bezpośredni dostęp do Boga każdemu kto wierzy w jego Syna.
Gdybym ja był złym duchem, to oddzielałbym ludzi przede wszystkim od Boga. A że drogą do życia z realnym Bogiem w realnym życiu, jest wyłącznie wiara w Jezusa i konsekwentne realizowanie tego postanowienia, dawałbym ludziom zamienniki. Coś innego w zamian.
Co na przykład? Na przykład iluzoryczne odczucia, które sprawiają, że człowiek czuje się dobrze, ale w najmniejszym stopniu nie zmieniają nic w rzeczywistości. Albo na przykład wiarę w kapłanów, która sprowadza całą wiarę w Boga do wykonywania poleceń ludzi. Albo, żeby ludziom nie wpadło do głowy, że mają do Boga dostęp bezpośredni, dodałbym więcej pośredników, im więcej tym lepiej. Całe tysiące różnych świętych. Albo na przykład Matkę Boską, których odmian w Polsce są całe setki. A Jezus po staremu: tylko jeden.
Niezrozumiała za to wydaje mi się działalność złego ducha polegająca na oddzielaniu ludzi od kapłanów. Jedyna osoba, która by na tym zyskała to właśnie Bóg, do którego naturalnie zwraca się człowiek rozczarowany kapłanami. O ile mu w ogóle przyjdzie do głowy, że to się w ogóle da: do Boga bez kapłanów.
Tym wszystkim mówię głośno: oczywiście, że się da! Nie tylko się da, ale to w praktyce najlepsza droga. Mamy też całkiem sporo ludzi, którzy wypróbowali ten rodzaj chrześcijaństwa przed nami. Nazywamy ich dziś: pierwsi chrześcijanie.
I o tym właśnie chciałem powiedzieć: że między Bogiem owiniętym szczelnie w kapłanów a ateizmem odrzucającym to wszystko, istnieje coś innego. Coś tak prostego, że mało komu przychodzi to do głowy.
Chrześcijaństwo nie katolickie, nie protestanckie, nie prawosławne, ale najprostsze możliwe: chrześcijaństwo pierwszych chrześcijan. Takie, w którym między tobą a Bogiem jest tylko Jezus – i nikt więcej.
Tak jak to powiedział sam Jezus:
Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi (Nauczyciel / Wielebny / Ksiądz / Kapłan / Pastor), albowiem jeden jest wasz Rabbi (Nauczyciel / Wielebny / Ksiądz / Kapłan / Pastor), a wy wszyscy braćmi jesteście.
[Mat 23:8]
Pójść drogą pierwszych chrześcijan zakłada wypowiedzenie lojalności kapłanom i kościołowi, co wymaga decyzji niepopularnej, a wręcz grożącej ostratyzmem w rodzinie i w innych relacjach. Zakłada też świadome zmierzenie się z życiem, namysł nad jego celem i sensem, co w epoce konsumpcyjnej nie jest trendy. Ludzie są leniwi na ogół i wolą odziedziczone przekonania. Osobiście zgadzam się z twoimi przemyśleniami i wnioskami, sama zaczynam w taki sposób praktykować, natomiast nie mam jeszcze wystarczającej odwagi żeby takie podejście prezentować publicznie.
Ja mam taka propozycję. Jeśli oni wszyscy tak twardo chcą trzymać się tego krzyża i walczyć z grzechem dzięki temu to może niech się po prostu wszyscy ukrzyżują :-). Już chyba bliżej krzyża być nie można no i Jezusa ukrzyżowali. Normalnie wszyscy by się poczuli jak Jezus! Wyobrażacie sobie 60 tysięcy ludzi którzy chcą się ukrzyżować! I spadłaby trochę liczba fanatyków religijnych w Polsce.
Przy okazji, nic tak do polaków nie przemawia jak wojna, kolejne powstania i wojna z uciemiężeniem, a jeszcze do tego dochodzą super rytuały!
Bardzo dobry artykuł Martinie!
A przy okazji nie doceniasz Martinie teorii przypadkowości. Przypadkiem wszystko da się wytłumaczyć :-P. No może oprócz cudów jak wyleczenie z raka… Ale to z kolei lekarze-naukowcy mówią, że po prostu nie rozumiemy jeszcze tego mechanizmu, ale na pewno jest jakieś logiczne wyjaśnienie… Bo przecież nie możliwe, żeby to Bóg zrobił :-).
A czy Bóg sprawił że komuś odrosła noga?
Dlaczego Bóg do was przychodzi a do mnie nie?
Kto odpowie?
Nie wiem. Może dlatego że ja się nie pytam dlaczego nikomu nie odrosła noga?
Jakiś fetysz nóg panuje w internecie czy co? Już chyba dziesiąty raz słyszę o tej odrośniętej nodze. Dziwne tylko że jeszcze nigdy nie zadał tego pytania ktoś kto faktycznie nie ma nogi.
Ale znam niewidomych dużo. I żaden z nich nie ma problemu pod tytułem: dlaczego Bóg mi wzroku nie da.
No bo co, musi? Zresztą: po co? Ci ludzie są super fajni tacy jacy są.
Ja nogi nie potrzebuję nowej ani wzroku, ale przecież są dużo ważniejsze rzeczy. Nie znam na przykład nikogo kto na pytanie czy wolałby nogę czy życie w szczęśliwym i trwałym związku, takim z zaufaniem i zrozumieniem, wybrałby nogę. Za to dużo ludzi dałoby sobie nogę uciąć za tak fantastyczne życie.
Ale wszyscy o tą nogę pytają w internecie a o związek nikt.
Ciekawe zjawisko.
Rozumiem,
Ale dlaczego Bóg do mnie nie przychodzi? albo inaczej, mam wrażenie że ciąglę mówi NIE w moim zyciu, w zwiazku z czym stoję przed ścianą i naprawde nie wiem już co dalej robic.
Niemoc i bezsilność jest najgorsza.
Kiedy rodzice mówią „nie” jak masz 8 lat, to najlepiej jest ich słuchać.
Kiedy rodzice mówią „nie” jak masz 28 lat, to często najlepiej jest ich nie słuchać. Chcą dobrze, ale to ty wiesz co jest najlepsze dla ciebie. A jak nie wiesz, to nie jesteś jeszcze dorosły.
Bóg to nie rodzice i on wie, co jest dla nas najlepsze. Czasem najlepsze jest właśnie to, żebyśmy sami zdecydowali, a nie pytali ciągle kogoś dorosłego. Czasem mam wrażenie, że Bóg specjalnie mówi „nie” po to, żeby człowiek sam zdecydował i nauczył się sam wybierać. Jak ciągle będziesz pytał kogoś innego co masz zrobić, to nigdy nie nauczysz się sam podejmować decyzji.
Nie wiem czy to pasuje do twojej sytuacji, bo nic o niej nie wiem. Takie przemyślenia mi tylko przyszły do głowy.
No przecież nikt ci nie może odpowiedzieć na to pytanie, skoro nie znamy ani ciebie ani twojego życia. Ale mogą pomóc przyjaciele, którzy cię lepiej znają. Zapytaj ich co oni myślą.
A jak nie masz przyjaciół co cię dobrze znają, to może to część problemu. Bo trudno się zaprzyjaźnić z Bogiem jeżeli się nie chce zaprzyjaźniać z ludźmi. Ale to nie takie trudne: najważniejsze to wyjść z domu.
No ja mieszkam od paru tygodniu w Torrevieja, nie znam tu jeszcze nikogo, językiem nie mówię jeszcze swobodnie – krótko mówiąc ja i tak mam trudniej.
No ale może masz już przyjaciół, więc zapytaj ich. Bo tu nie ma zasad, każdy przypadek jest inny. Dlatego się nie da odpowiedzieć dlaczego z tobą Bóg coś nie współpracuje, no chyba że ktoś cie trochę pozna.
Wspólne zgromadzenia pod krzyżem to bardzo życiowy pomysł. Zawsze jest gdzie kogo przybić, gdyby zaczął mówić zbyt dużo i zbyt śmiało.
Hej Martin.
Mam pytanie: skąd czerpiesz wiedzę o kościele pierwszych Chrześcijan – jak funkcjonował, jakie funkcje mieli poszczególni ludzie itp.? Tylko z Dziejów Apostolskich czy może z jakiś innych źródeł?
Słucham sobie ostatnio Truckera Hioba – zwrócił on moją uwagę na listy Ignacego, wg mnie bardzo cenne źródło. Czytałeś może? Zrobiłbyś jakiś odcinek o nich? I o innych źródłach? Wg mnie mega interesujący temat (również o kwestja tłumaczeń i występowania słowa „kapłan”)
Trzymam się tylko Dziejów Apostolskich.
Historia mnie ciekawi, ale w tym przypadku bardziej mnie interesuje to, co powinno być, to do czego warto dążyć niż to co było. Dużo tutaj zostaje do naszego wyboru, bo Jezus, wbrew temu co niektórzy sugerują, wcale nie mówił jak ma wyglądać organizacja wspólnoty jego uczniów. I czy w ogóle ma być zorganizowana. I czy jeden model będzie dobry dla wszystkich, zawsze i wszędzie.
Dlatego warto poznać historię i spróbować sobie odpowiedzieć na pytanie które rozwiązania jakie dały skutki. I czy takich właśnie skutków chcemy.
Niekoniecznie jest też tak, że im wcześniejsi chrześcijanie tym lepsi – bo już za czasów pierwszych apostołów pełno było najrozmaitszych dziwaków czy pomyleńców, i w listach Pawła to widać wyraźnie, że ma komu się sprzeciwiać. Więc nawet wczesne listy mówią zawsze więcej o tym, kto pisał, niż o tym co by ewentualnie Bóg chciał nam powiedzieć. Trendy do budowania władzy wokół biskupów były praktycznie od początku. Już pierwsi uczniowie Jezusa pytali go przecież o to kto ma być największy. Więc nic dziwnego, że niewiele lat później zaczęła się pojawiać odpowiedź: „biskup” i tylko trwały wojny, który. Jak wiemy wygrał ostatecznie ten z Rzymu.
To nie znaczy, że w tej literaturze nie ma nic pożytecznego, bo np. listy Klemensa równie dobrze mogłyby być w Biblii, gdyby nie to, że nic tam w nich nie ma, czego już Piotr, Paweł czy Jan wcześniej nie napisali.
A tobie chodzi o listy biskupa Ignacego z 110 roku? No ten gość zdecydowanie przesadził z rolą biskupa i trudno mi zrozumieć jak to możliwe żeby w tak krótkim czasie zapomnieć to co mówił Jezus o tym, kto ma być największy, że wszyscy są braćmi, żeby nikogo nie nazywać nauczycielem, ojcem itd, i naciskać na ludzi, żeby poddawali się posłusznie biskupowi, o którym Jezus ani słowem nie wspomniał, i do to takiego stopnia, który wypacza treść Nowego Testamentu. Wprowadzenie jakiegoś „kolegium kapłańskiego” to był bardzo głupi pomysł, biorąc pod uwagę, że według nowego przymierza wszyscy wierzący są kapłanami. Nawet jeżeli celem tego nie było ustanowienie jakiejś odrębnej kasty, tylko to takie poetyckie określenie na jakaś „radę starszych”, to mogło przecież łatwo wyewoluować w nadużycie. I tak się przecież stało.
Tymczasem w Dziejach Apostolskich i w listach Pawła liderami mieli raczej być apostołowie, prorocy, ewangeliści, pasterze itp. Różnica jest nie tylko w nazwie, ale przede wszystkim w tym skąd się biorą: apostołów, proroków i resztę ustanawia sam Bóg. Biskupi to zwyczajna, ludzka hierarchia. Była ona w tym pierwszym kościele, bo też jest potrzebna, ale miała znaczenie administracyjno-organizacyjne. Reprezentacyjne ewentualnie.
Więc ten model wspólnoty, który Ignacy i inni sobie wyobrazili nie był apostolski, ale biskupi. To konkurencyjny model, a nie rozwinięcie oryginalnego. Co łatwo poznać po tym, że w kościele Ignacego proroków i apostołów już nie ma. Nie ma też dla nich miejsca, skoro i tak by mieli być we wszystkim posłuszni biskupom, tak jak tego chciał Ignacy.
W tym kościele Duch Święty już praktycznie nie prowadzi kościoła, jego rolę przejęli biskupi. To już nie jest ten pierwszy kościół, gdzie (według Dziejów Apostolskich) normalne było, że wszędzie pojawiały się proroctwa, uzdrowienia i generalnie pełno Ducha Świętego.
Ja w każdym razie mówiąc o pierwszych chrześcijanach mam na myśli tych z Dziejów Apostolskich, tych z apostołami, prorokami, Duchem Świętym, tym gdzie rolą biskupów było tylko zarządzanie, a nie sprawowanie władzy totalnej.
Zapewne mówimy o tym samym Ignacym, biskupie Antiochii, choć on ponoć został poddany egzekucji w 109 roku.
Nie podejmuje się oceny takich ludzi jak Ignacy. Ale zapewne w czasach, w których żył biskupami byli zupełnie inni ludzie niż ci, których dziś w kościele spotykamy. Faktycznie po wiekach widać do czego doprowadziło powierzenie biskupom roli przewodniej w kościele.
Niemniej dopiero zaczynam poznawać czym ten pierwszy kościół był i z jakimi problemami się borykał. Temat wg mnie extremalnie interesujący.